Jest jednym z wielu kierowców, którzy z narażeniem własnego życia, kilka razy w tygodniu, przekraczają ukraińską granicę, aby nieść pomoc. Dla niego, jak tłumaczy, to szczególnie ważne, bo tam mieszkają jego przyjaciele, całkiem spore grono. Odwiedzali się w święta, robili razem interesy. Codziennie dostaje od nich informacje o tym, co aktualnie dzieje się na Ukrainie. Często zagląda na ukraińskie portale, z lękiem sprawdza listy osób, którzy zginęli. Na szczęście, jak mówi, dotąd nie znalazł się na nich nikogo ze swoich bliskich.
- Już od pierwszych godzin wojny zaczęli do mnie dzwonić znajomi, których mam bardzo dużo z racji wielu lat współpracy z Ukraińcami. Na początku chodziło o wynajem mieszkania, znalezienie hotelu. Jak się okazało, w pierwszy dzień wojny w Chełmie po godzinie 12 było to już niemożliwe - opowiada Łukasz. - W związku z tym, że handel z Ukrainą zamarł, zostałem bez pracy.
Pomaga, bo po tamtej stronie Bugu zostali jego bliscy znajomi. Ale też dlatego, żeby ta wojna jak najszybciej się skończyła i wszystko wróciło do normy.
Przed wojną bywał na Ukrainie nawet osiem razy w tygodniu, teraz trzy lub cztery. W Chełmie razem ze znajomymi zbiera najpotrzebniejsze Ukraińcom rzeczy, pakują to wszystko w busa, a Łukasz jedzie do Łucka, do Kowla, do konkretnych rodzin, jeśli mieszkają "po trasie".
Jeździ na Ukrainę od początku wojny. Przyznaje, że na początku miał obawy, ale teraz już się przyzwyczaił.
To nie koniec tego artykułu. Więcej przeczytasz w papierowym i elektronicznym wydaniu Super Tygodnia.

Napisz komentarz
Komentarze