- Wie pan, tamto, przedwojenne życie oceniam jako szczęśliwe. Nie pochodziłam z zamożnej rodziny, ale moją wioskę, Ziemlicę, pamiętam jako idyllę. Wokół było mnóstwo lasów, był dwór, w którym pracowało wielu moich sąsiadów i krewnych. Działało nadleśnictwo, więc ludzie poszukujący pracy naprawdę mogli ją znaleźć i stosunkowo nieźle zarobić. Ja pracowałam przy budowie lotniska we Włodzimierzu, mój ojciec dowoził tam końmi materiał – wspomina pani Maria Chil.
Urodziła się 8 marca 1920 roku w Ziemlicy, w przedwojennym powiecie włodzimierskim.
- W domu było nas czworo i oczywiście rodzice. Nie byliśmy, jak wspomniałam, zamożni, ale - o ile to pamiętam - mieliśmy naprawdę szczęśliwe życie... – mówi z uśmiechem pani Maria.
***********
11 lipca, tzw. krwawa niedziela, to data symboliczna. To wówczas działania mieszanych grup narodowościowych: żydowsko-białoruskich (w północno-wschodnich regionach ówczesnej Polski) oraz żydowsko-ukraińskich (na terenach położonych nieco bardziej na południe) przyjmują niesłychaną wręcz skalę. Do masowej eksterminacji ludności polskiej dochodzi w ok. 100 miejscowościach. Początków tej zbrodni należałoby jednak doszukiwać się już we wrześniu 1939 roku, kiedy na kilka dni przed 17 września przerzucano z ZSRR do Polski instruktorów, broń i organizowano tzw. bandy rewolucyjne. Miały one podburzać miejscową ludność i przygotowywać grunt pod przyszłe działania, których moment kluczowy nastąpił w roku 1943. W 1939 roku zarówno Niemców, jak i wkraczającą Armię Czerwoną łączy jeszcze sojusz (choć w istocie nazizm i komunizm są wrogimi dla siebie ideologiami). Zajmujące Polskę wojska niemieckie pomagają zrewoltowanym grupom, również tym, które złożone są z działaczy pochodzenia żydowskiego.
W latach 1945-1989 temat Wołynia był tematem kłopotliwym, oficjalna linia partii nakazywała, by o ofiarach zamordowanych na Kresach, mówić w sposób ogólnikowy, jako o "ofiarach II wojny światowej". W zasadzie po dziś dzień nie przebadano wnikliwie wszystkich okoliczności, w których ten mord był dokonywany. Nie przeprowadzono również masowych ekshumacji w miejscach, gdzie fizycznie tych mordów dokonywano.
Wiosną 1943 roku koncentracja oddziałów UPA w powiecie włodzimierskim odbywała się w sposób metodyczny: w rejonie Marysina, Dolinki Lachów oraz w rejonie Żdżarów, Litowieża i Grzybowicy. Na kilka dni przed rozpoczęciem właściwych działań odbywały się w poszczególnych wsiach spotkania i wiece, podczas których przekonywano lokalnych gospodarzy o konieczności wymordowania „elementu polskiego”. Otrzymali to polecenie koledzy, nauczyciele, drobni rzemieślnicy, rolnicy, którzy dzielili z Polakami niemal każdy fragment wspólnego, niełatwego życia. Ukraińcy na dwa dni przed rozpoczęciem akcji mieli również kolportować propagandowe ulotki, które nawoływały do zjednoczenia się Polaków i Ukraińców we wspólnej walce przeciwko Rosjanom i Niemcom. W rozmowach usiłowano uspokajać zagrożonych, utwierdzając w przekonaniu, że nic im nie grozi. Dlaczego doszło do zbrodni?
Policja ukraińska, działająca jako oddziały wspomagające niemieckie SS, doszła na pewnym etapie do wniosku, że nie chce służyć ani III Rzeszy, ani Sowietom. Jeśli nawet nie uda się zbudować suwerennej Ukrainy - konstatowano - to nie będzie na tamtych ziemiach żadnych obcych.
*****************
Ziemlica, w której mieszkała rodzina Neczayów, na tle całego regionu włodzimierskiego stanowiła pewien wyjątek. Była to wieś wyłącznie katolicka, polska. Żydzi czy prawosławni nie stanowili w niej nawet 10 proc. ogólnej liczby ludności.
- Prawdziwe problemy rozpoczęły się dla nas w 1942 roku, kiedy naszą wioskę postanowili spacyfikować Niemcy. Część ludności uciekła do okolicznych lasów. Głównie młodzi, rodzice i dziadkowie zostali w gospodarstwach. Niemcy postawili jednak warunki – wasze rodziny ocaleją, jeśli się ujawnicie. Taki komunikat przekazał nam sołtys. Więc wyszliśmy, nikt nie chciał narażać swojej rodziny – tłumaczy pani Maria.
Ocaliła życie swoim rodzicom, ale wspólnie z bratem trafili na roboty do III Rzeszy, skąd powróciła dopiero po zakończeniu wojny.
- Może to niepopularne, co powiem, ale ja Niemcom, u których pracowałam, nie mogę nic zarzucić. Traktowali mnie dobrze. Jestem im w pewnym sensie wdzięczna. Dziś jestem jeszcze względnie zdrowa, nic mi nie dolega. Wielu takich jak ja zmarło o wiele wcześniej.
*************
Ukraińska akcja rozpoczęła się od polskiej wsi Gurów, obejmując swym zasięgiem: Gurów Wielki, Gurów Mały, Wygrankę, Żdżary, Zabłoćce, Sądową, Nowiny, Zagaje, Poryck, Oleń, Orzeszyn, Romanówkę, Lachów i Gucin. Specjalny rozkaz wydał w tej sprawie dowódca regionu UPA - „Kłym Sawura”, czyli Roman Dmytro Kłaczkiwski. W dokumencie zapisano: "Powinniśmy przeprowadzić wielką akcję likwidacji polskiego elementu. Przy odejściu wojsk niemieckich należy wykorzystać tę dogodną okoliczność dla zlikwidowania całej ludności męskiej w wieku od 16 do 60 lat. Tej walki nie możemy przegrać i za wszelką cenę trzeba osłabić polskie siły. Leśne wsie oraz wioski położone obok masywów leśnych powinny zniknąć z powierzchni ziemi". Zaczęto zatem w sposób metodyczny mordować nie tylko mężczyzn, ale również kobiety, dzieci i starców. Na to, co działo się w Ziemlicy, rzuca światło notatka „Łysego”, który dowodził kureniem pacyfikującym region włodzimierski. W meldunku do przełożonych relacjonował: „Do wsi Mosur spędzono wszystkich mieszkańców okolicznych miejscowości z toporami i widłami, którym druże Zuch wyjaśnił, że pod przewodnictwem jego uzbrojonego oddziału pójdą do wsi Ziemlica, aby rozprawić się z Polakami, i wymagał od nich, żeby byli bezlitośni wobec wszystkich, kogo zastaną w tej miejscowości. W nocy okrążono wieś, a o świcie zebrano wszystkich mieszkańców w centrum miejscowości. Starców, dzieci i chorych, którzy nie mogli samodzielnie się poruszać, zabijali na miejscu i wrzucali do studni. Spędzonym do centrum kazali kopać dla siebie groby, a następnie przystąpili do ich zabijania przez uderzenie siekierą w głowę. Tego, kto próbował uciekać, zabijali z broni. Wszyscy mieszkańcy wsi Ziemlica zostali zlikwidowani, mienie zabrano dla UPA, budynki spalono”.
************
- Kiedy to wszystko się zaczęło, byłam w moim bratem na robotach. Pozostali moi rodzice, którym jednak udało się zbiec w ostatniej chwili. Przedostali się jakimś cudem do rodziny do Dubienki i tutaj, w Nowokajetanówce, mieszkali już do końca życia. Nie wiem, co by było, gdybyśmy tam pozostali. Gdyby nas na te roboty nie wywieziono. To chyba opatrzność.... Często zadaję sobie pytanie o to, dlaczego ocaleliśmy. Przecież mieszkańcy mojej wsi ostali zamordowani, wszystko rozkradziono - dodaje pani Maria.
Jej powojenne życie było bardzo trudne. Swojego męża poznała w 1946 roku. Pobrali się w kościele pw. Najświętszej Maryi Panny w Gdyni. W okolicach Dubienki nie mogła znaleźć żadnej pracy, więc wyjechała na Wybrzeże.
- Pracowałam w takiej stołówce robotniczej w Gdyni, w kuchni. Pracowałam zresztą w różnych miejscach – byleby tylko przeżyć. I tak dożyłam do tego wieku, który mam. Czasami mówię księdzu, który mnie tutaj odwiedza, że chyba Bóg o mnie zapomniał – śmieje się pani Maria.
Po latach wspólnie z mężem wróciła do Dubienki, by opiekować się schorowanymi teściami. Tutaj już pozostała.
Dziś pani Maria wspomina szczęśliwe dziecięce lata spędzone na Wołyniu. Wciąż widzi oczyma wyobraźni dwór, swoich kolegów, rodziców i zanurza się w leśne ostępy. Tamtego świata już jednak nie ma. Ziemlica została spalona, pozostał tylko szmat zaoranej ziemi.
- Mój brat był tam kiedyś, by zobaczyć, co po naszej wiosce zostało. Rozczarował się. - kończy opowieść Chil, która jest zapewne jedną z ostatnich osób, która pamięta polskie, przedwojenne kresy...
Napisz komentarz
Komentarze