Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama https://chelmskiewidoki.pl

POSZUKIWANY ŻYWY LUB MARTWY. Wróg publiczny nr 1 z podchełmskiej Rudki

Podobno kilka razy dziennie zmieniał wygląd. W jednej godzinie udawał żebraka, a w następnej wytwornego dżentelmena z Warszawy, szukającego domu na letnisko.
POSZUKIWANY ŻYWY LUB MARTWY. Wróg publiczny nr 1 z podchełmskiej Rudki

Źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe

Józef Głowacki był w latach 30. XX wieku jednym z najgroźniejszych przestępców w województwie lubelskim. Dopuścił się wielu napadów rabunkowych i kilku morderstw, w tym policjanta. Przez blisko cztery lata wymykał się policyjnym obławom. Głowacki pochodził ze wsi Rudka w powiecie chełmskim. W tych okolicach stawiał pierwsze kroki na bandyckim szlaku.

Sędziowie nie mieli poczucia humoru

Pochodził z biednej chłopskiej rodziny. Jako kilkunastolatek był parobkiem w majątku w Wierzchowiskach. Jednak zdecydowanie bardziej wolał kraść i rabować. Mając niespełna 20 lat, przystał do groźnej bandy Władysława Toruja.

10 czerwca 1923 r. szajka napadła na kupców żydowskich jadących z towarami na targ w Łęcznej. Zrabowali im ponad 20 milionów marek polskich, a jednej z kobiet zerwali z szyi złoty łańcuszek. Nie nacieszyli się długo łupem. Po kilku dniach wpadli w ręce policji. Stanęli przed sądem doraźnym w Lublinie. Proces wykazał, że sprawcy nie stosowali przemocy wobec poszkodowanych, ale tylko im grozili. Rozprawa nie była pozbawiona elementów humorystycznych. Kobieta, której bandyci zrabowali łańcuszek, zaczęła w miejscu dla świadków rozpinać bluzkę, by pokazać, w jaki sposób to się odbyło. Śmiali się nie tylko widzowie, ale również obrońcy oskarżonych, a nawet prokurator.

Poczucia humoru nie miał natomiast sąd. Do śmiechu nie było też bandytom. Zostali skazani na karę śmierci przez rozstrzelanie. Jedynym, który nie został stracony, był Głowacki. Prezydent RP Stanisław Wojciechowski ułaskawił przestępcę ze względu na jego młody wiek. Józef Głowacki trafił na dożywocie do więzienia ciężkiego na Świętym Krzyżu.

Wróg publiczny nr 1

Po ośmiu latach wyszedł na wolność w ramach amnestii i za dobre sprawowanie. Zamierzał jednak żyć z przestępstw, przyjechał do Lublina, gdzie wraz ze swoim wspólnikiem, niejakim Niedźwieckim, dokonał serii kradzieży mieszkaniowych.

W tym czasie w Lublinie grupy przestępcze toczyły ze sobą walki o przywództwo w mieście. Przypominały one piłkarski Mundial. Bandyci toczyli ze sobą pojedynki na pięści, przegrywający odpadał z dalszych rozgrywek. Głowacki w tych walkach nie uczestniczył. Był za mało znaczącą figurą, by bić się o władzę. Nie upłynęło jednak dużo czasu, gdy lubelska ferajna wymawiała jego nazwisko z szacunkiem, ale też ze strachem.

Jesienią 1935 r. policja wpadła na trop Głowackiego i Niedźwieckiego. Według informacji od konfidentów, ukrywali się oni w jednej z melin w lubelskiej dzielnicy Bronowice. 30 listopada zjawili się tam umundurowani i ubrani po cywilnemu funkcjonariusze lubelskiej policji.

- Ręce do góry. Żadnych sztuczek, bo zginiecie! - zawołali do czterech osób przy stole. Właściciel mieszkania i jego żona zastosowali się do rozkazu, natomiast dwaj złodzieje zgasili w pokoju światło i wyskoczyli przez okno na ulicę.

W trakcie policyjnego pościgu doszło do wymiany ognia. Policja zraniła śmiertelnie Niedźwieckiego, natomiast Głowacki strzałem w serce pozbawił życia starszego posterunkowego Antoniego Tarasa. Zbiega nie udało się zatrzymać.

Od tej pory Głowacki był najpilniej poszukiwanym przestępcą w całym województwie. Miał przeciwko sobie cały garnizon lubelskiej policji. Wydano za nim listy gończe. Wszystko na próżno, Józef Głowacki jakby zapadł się pod ziemię.

Późniejsze dochodzenie wykazało, że ukrywał się w kilku miejscach, między innymi pod Świdnikiem i w okolicach Krasnegostawu. Płacił właścicielom wynajmowanych melin za mieszkanie i wyżywienie. Pieniędzy miał dość, bo wciąż popełniał przestępstwa. Teraz jednak przerzucił się na rozboje.

Nierzadko dochodziło do rozlewu krwi. Po obrabowaniu sklepu w Mełgwi latem 1936 r. bandyci pokłócili się o łupy. Głowacki postrzelił z rewolweru niejakiego Mazura. A potem, strzałem w skroń, go dobił. Podobno zrobił to na prośbę Mazura.

Zdarzało się, że groźny zbir był o włos od wpadki. 22 grudnia 1937 r. Głowacki i jego  wspólnik napadli na sklep Chaskiela Lipstera w miejscowości Bazar w powiecie krasnostawskim.

- Klęknąć i ręce do góry! - nakazali sklepikarzowi. Wspólnik Głowackiego trzymał go na muszce, a „wróg publiczny” szukał pod ladą kasetki z gotówką. W tejże chwili w pobliżu sklepu przechodził mieszkaniec wsi. Zdziwiło się, że o tej porze – był późny wieczór – u Lipstera pali się światło.  Zajrzał do środka i zorientował się, że doszło do napadu rabunkowego.

- Józiek, łap spluwę! - zawołał do Głowackiego jego wspólnik, przesuwając po ladzie rewolwer w jego kierunku. Tamten chwycił zręcznie broń i postrzelił mężczyznę, który zajrzał do sklepu.

Zaraz potem bandyci rzucili się do ucieczki. Krzyki Lipstera zaalarmowały mieszkających w pobliżu ludzi. Odważnie ruszyli w pościg za opryszkami. Niektórzy zabrali ze sobą broń palną. Dopadli ich po kilkuset metrach i zaczęli do nich strzelać. Bandyci odpowiadali ogniem. Po trwającej dobrych 10 minut kanonadzie mieszkańcom Bazaru udało się zatrzymać i obezwładnić jednego ze zbirów. Był to Jan Sopel, pochodzący ze wsi Zygmuntów. Natomiast Głowackiemu znów udało się uciec.

Nie darował konfidentom

 Nieprawdopodobne ucieczki z zastawionych na niego pułapek były jedną ze specjalności Józefa Głowackiego. Drugim znakiem rozpoznawczym bandyty była mściwość. Nie darował tym, którzy mieli śmiałość donieść na niego policji.

Pewnego razu pojawił się w kolonii Klin pod Głuskiem. Jeden z gospodarzy go rozpoznał. Ponieważ za pomoc w ujęciu bandyty policja oferowała 200 zł nagrody, mężczyzna wskazał miejsce jego pobytu. Zorganizowano kolejną obławę; uzbrojeni funkcjonariusze otoczyli kryjówkę w stodole, jednak Głowacki jakimś sposobem zmylił czujność policji i znowu zbiegł.

W kilka dni później, 15 sierpnia przyjechał jak gdyby nigdy nic do Klina i odwiedził gospodarza, który go wydał.

- A to jest nagroda ode mnie – powiedział z nienawiścią i strzałem w głowę, na oczach jego rodziny pozbawił go życia. Chociaż zabójstwo widziało wiele osób, po tym, co zrobił, nikt z tutejszych nie odważył się na niego donieść.

Głowacki ukrywał się, zmieniając swój wygląd i  osobowość.  Miał w swojej kolekcji szereg przebrań: żebraka, robotnika, bogatego przemysłowca, młodego księdza. Często się strzygł i farbował włosy, zapuszczał i golił zarost.

Ludzie drżeli przed nim, a jednocześnie go podziwiali. Opowiadali o nim legendy: że ma buty na sprężynach, które umożliwiają mu oddawanie kilkunastometrowych skoków i posiada zdolność omijania kul w locie. Był kimś w rodzaju ludowego bohatera, który w imieniu wszystkich biedaków walczy z uciskiem sanacyjnego państwa. A że przy okazji mordował, i to bynajmniej nie bogaczy - cóż, widać tak być musiało.

Zapolował na... policję

Byli jednak tacy, którzy informowali policję o poczynaniach Głowackiego. Donosili, że od czasu do czasu pojawia się w Lublinie. Odwiedza małe szynki na przedmieściach, gdzie spotyka się ze wspólnikami. Przychodził zwykle w przebraniu, ale konfidenci, którzy wiedzieli, jak wygląda, rozpoznawali go bez trudu.

Wiosną 1938 r. policyjny pierścień coraz bardziej zaciskał się wokół Głowackiego. Bandyta zdawał sobie z tego sprawę, ale nie zamierzał czekać, aż go złapią. Wydał policji bezpardonową walkę.

Na początku czerwca 1938 r. komendant posterunku policji w Mełgwi, przodownik Serwiński otrzymał poufną informację, że Głowacki przyjdzie na potańcówkę do lasu w miejscowości Krępiec. Bardzo chciał go ująć i być może perspektywa sławy i awansu sprawiła, że zapomniał o bezpieczeństwie. Naprędce zorganizował na niego obławę.

Nie przyszło mu do głowy, że jego przeciwnik też ma swoich informatorów, którzy uprzedzili go o akcji. Bandyta przybył na zabawę i nawet przez jakiś czas tańczył z dziewczynami. Potem ukrył się za drzewami z rewolwerem w dłoni i uważnie obserwował polanę, na której trwała zabawa. Gdy zobaczył, że podeszli tam policjanci, zaczął do nich strzelać. Zranił w brzuch przodownika Serwińskiego, który w stanie ciężkim trafił do szpitala Szarytek w Lublinie. Lekarzom udało się uratować mu życie. Natomiast Głowacki uciekł po raz kolejny. Była to jednak ostatnia jego ucieczka.

Wpadł przez dziewczynę

Bandyta bywał w Lublinie nie tylko w celach omówienia ze wspólnikami planu napadów, ale też u swoich licznych kochanek. Słabość do płci pięknej go zgubiła.

Policja ustaliła, że ostatnią zdobyczą Głowackiego jest Helena Krzosówna, zatrudniona jako służąca u jednych państwa. Objęto dziewczynę obserwacją, spodziewając się, że spotka się ze swoim kochankiem i wtedy będą mogli go zaskoczyć i założyć mu kajdanki. Ale nic z tego nie wyszło. Głowacki miał z Krzosówną randki w miejscach nieznanych policji.

Wówczas przeprowadzono z nią szczerą rozmowę. Jeśli będzie współpracować z policją, może liczyć na wyrozumiałość sądu. W przeciwnym razie zostanie oskarżona o współudział w licznych zbrodniach Głowackiego i prędko z kryminału nie wyjdzie.

-   Ale co ja mogę zrobić? - wyjąkała, walcząc z łzami.

- Musisz go zwabić w takie miejsce, z którego nam się nie wymknie. To co, umowa stoi? Nie chcemy ci marnować życia. Taka ładna z ciebie dziewczyna. Szkoda by cię było posyłać za kraty, więc bądź rozsądna...

Policyjni wywiadowcy odnowili kontakty z byłym kryminalistą Jegerem, który zerwał z przestępczym życiem. Wiadomo jednak, że z policją się nie zrywa. Albo zgodzisz się na nasz układ, albo szef w pracy i koledzy dowiedzą się o twojej przeszłości...

Zadaniem Jegera było zaprzyjaźnienie się z Głowackim, a gdy tamten nabierze do niego zaufania, miał go ściągnąć wraz z jego dziewczyną do domu swojej matki na Placu Krawieckim w Lublinie. Były złodziej z ciężkim sercem przyjął propozycję nie do odrzucenia. 13 czerwca 1938 r. Głowacki i Krzosówna przyszli do Jegerów. Po suto zakrapianej kolacji udali się do drugiego pokoju na łóżkowe przyjemności.

O pierwszej w nocy przed dom na Placu Krawieckim podjechała samochodami policja. Funkcjonariusze byli uzbrojeni w rewolwery, a na sobie mieli kamizelki kuloobronne. Mieszkanie, w którym przebywał przestępca, znajdowało się na pierwszym piętrze. Drzwi, zgodnie z obietnicą, daną przez właścicielkę Frajdlę Jeger, były otwarte. Przez niewielką sień dostali się do pokoju.

Głowacki leżał w łóżku z kochanką. Najpierw zbudzili dziewczynę i kazali jej schronić się w przeciwległym kącie pokoju. Krzosówna jednak nie posłuchała. W tym momencie bandyta ocknął się i błyskawicznym ruchem sięgnął pod poduszkę po browninga. Strzelił do policjantów, ale chybił, bo oślepili go światłem latarki. Policja krzyczała do dziewczyny, by uciekała z linii ognia, ale ona nie miała zamiaru zostawić kochanka. Strzelanina zakończyła się po upływie kilkunastu sekund. Poszukiwany przestępca trafiony ośmioma kulami upadł na podłogę i skonał. Jego kochanka została ciężko ranna. Żaden z policjantów nie odniósł obrażeń. Nic się nie stało również dwóm małoletnim córkom gospodyni. Dziewczynki schowały się pod kołdrę i wyjrzały, dopiero gdy strzały ucichły.

Dowodzący akcją komisarz Florian pochylił się nad martwym bandytą i przez dłuższą chwilę uważnie się w niego wpatrywał. Potem polecił wezwać karetkę pogotowia ratunkowego do rannej i ambulans do przewozu zwłok.

Krzosówna trafiła do lubelskiego szpitala Jana Bożego. Kule uszkodziły oba uda kobiety oraz przebiły na wylot jej żołądek. Lekarze przeprowadzili operację, po której dziewczyna odzyskała przytomność i poczuła się lepiej. Nie chciała jednak żyć bez ukochanego Józka. Chociaż zabroniono jej wstawać i pić wodę, nie stosowała się do poleceń. W nocy jej stan zaczął się gwałtownie pogarszać i po kilku godzinach zmarła.

MARIUSZ GADOMSKI


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Rafał Taras. 23.11.2023 20:20
Zabity w obławie na bandytę Głowackiego dnia 30 listopada 1935 roku starszy posterunkowy , nazywał się Aleksander Taras a nie Antoni .

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
Reklama
Reklama
Reklamabaner reklamowy
Reklamareklama Bon Ton
Reklama
Reklama
Reklama