Badanie pośmiertne w celu ustalenia przyczyny zejścia polega najczęściej na dokonaniu oględzin zewnętrznych i otwarciu trzech jam ciała: jamy czaszki, klatki piersiowej i jamy brzusznej zwłok. Taka procedura obowiązuje od wieków. Obecnie autopsję wykonuje się w specjalnie do tego celu wyznaczonych pomieszczeniach, w bardziej sterylnych warunkach, jednakże metody badania zwłok niewiele się zmieniły. Lekarz obducent powinien zachować szczególną staranność podczas powierzonych mu czynności. Pomyłka bądź zaniedbanie mogą mieć daleko idące skutki.
Leczył, wróżył, odnajdywał ludzi
W latach 70. XIX wieku znaną postacią na terenach powiatu włodawskiego był Adam Filipczuk. Mężczyzna świadczył dla ludności szczególnego rodzaju usługi, z których się utrzymywał. Zajmował się zażegnywaniem chorób u ludzi i bydła, ziołolecznictwem, przepowiadaniem pogody, a nawet jasnowidztwem. Gdy ktoś zaginął lub zawieruszył się jakiś cenny przedmiot, wzywano Filipczuka, a ten niejednokrotnie wskazywał miejsce zaginionej osoby lub zagubionej rzeczy.
Chociaż w zasadzie był włóczęgą, cieszył się dużym uznaniem. Jego sława sięgała poza najbliższą okolicę. Przyjeżdżali do niego mieszkańcy sąsiednich powiatów, a nawet z Litwy. Nie tylko prości włościanie, ale także osoby bardziej światłe i wykształcone: szlachta, urzędnicy, sklepikarze.
Filipczuk przez wzgląd na jego zdolności nazywany był czarnoksiężnikiem. Dziś zapewne uznano by go za sprytnego kuglarza, wykorzystującego naiwnych ludzi, ale przed 150 laty wierzono, że potrafi czynić cuda.
Dobre i złe „czary”
Odczuwano przed nim respekt, korzystano z jego usług, ale nie lubiano go. Z kilku powodów nie zaskarbił sobie sympatii. Po pierwsze miał opryskliwy i złośliwy charakter. Traktował ludzi z góry, wyśmiewał ich, nie krył się z pogardą dla nich.
Po drugie dużo pił i przez tę przypadłość nie można było na nim polegać. Oprócz ustalonej opłaty za zamówioną „usługę” żądał też alkoholu. Zdarzało się, że odczynianie choroby czy też seans jasnowidzenia zaczynał od opróżnienia kilku kwaterek okowity i potem, kompletnie pijany, do niczego się już nie nadawał, ale pieniądze oczywiście brał. Trzecim i chyba największym powodem braku sympatii był strach. Ludzie bali się Filipczuka. Wierzyli, że czary dzielą się na te dobre i na te złe, szkodliwe. Uważali, że czarnoksiężnik nie tylko leczy choroby, ale także je zsyła. Potrafi sprawić, by wieś nawiedziła susza lub powódź.
Znachor wiedział, w jaki sposób wykorzystać ten strach. Uciekał się do gróźb i szantażu. Przychodził do gospodarzy i zapowiadał, że jeśli mu nie zapłacą (w gotówce i alkoholu), to ich krowy zaczną zdychać lub córka zostanie ladacznicą. W takiej sytuacji potulnie spełniano jego polecenia.
Po dwóch tygodniach Janek zmarł
Trudno dziś sprawdzić, ile złowrogich wróżb się spełniło, na pewno więcej w tym było plotek niż prawdy. Jednakże o jednym przypadku wspomina protokół komisji sądowo-policyjnej, sporządzony na okoliczność śledztwa w sprawie śmierci Filipczuka.
„Czarnoksiężnik” pozostawał w pewnej zażyłością z rodziną Pradyszczuków zamieszkałych we wsi Pachole. Kilkakrotnie wzywali go między innymi, aby wyleczył matkę gospodarza albo przepowiedział, jakie będą tegoroczne plony. Zawsze płacili mu tyle, ile zażądał oraz hojnie podejmowano go alkoholem. Wychodził od nich syty i zadowolony, chociaż często w takim stanie, że parobek musiał go odprowadzać.
Jednak pewnego razu, w roku 1879 poróżnił się z nimi. Tego dnia z jakichś powodów nie poczęstowali go wódką, mimo iż się o nią przymawiał. Odmowa go rozeźliła.
- Wasz syn Jan niedawno się ożenił, pamiętam jego wesele – zwrócił się do gospodarzy grobowym tonem. - Ale długo nie będzie się cieszył szczęściem małżeńskim, jako że za dwie niedziele zejdzie z tego świata.
Pradyszczukowie zadrżeli o syna i Filipczukowi kazali iść precz. Potem ich strach ustąpił rozsądnym myślom. Wszak Janek młody, zdrowy, chłop na schwał. To jakieś brednie, że szybko umrze.
Ponura przepowiednia lotem błyskawicy obiegła okolicę. Ludzie się podzielili. Jedni uważali, że Filipczuk rzadko się myli, inni twierdzili, że szarlatan tylko straszy – wszak nie jest Bogiem i władzy nad ludzkim życiem i śmiercią nie posiada.
Niestety, po dwóch tygodniach Jan Pradyszczuk doznał nagłej zapaści, a po kilku godzinach zmarł. Jego rodzice i żona pogrążyli się w żałobie, a Filipczuka zaczęli otaczać bałwochwalczą czcią. A jemu smutne zdarzenie, będące najprawdopodobniej nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, przysporzyło dodatkowej popularności, przeliczalnej na brzęczącą i płynną monetę.
Wybaczcie Adamie
5 kwietnia 1879 roku Pradyszczukowie znowu wezwali Filipczuka. Oprócz Jana mieli jeszcze drugiego, młodszego syna. Hołubili starszego, on miał zostać w przyszłości ich dziedzicem. Piotr był zawsze na drugim planie,
Jednak kiedy Jan nieoczekiwanie zmarł przed nimi, skupili uwagę na jedynym potomku, który im pozostał. Był z nim jednak problem. Piotr urodził się jako upośledzony umysłowo. Właśnie z tego powodu pozostawał w cieniu starszego brata. Prawie nie wychodził z domu, rodzice nie chcieli, aby ludzie wytykali go palcami i śmiali się z niego. I tak powszechnie uważano, że Pradyszczukowa ma na sumieniu jakiś ciężki grzech, skoro wydała na świat nienormalne dziecko.
Teraz jednak mieli już tylko jego. Jak poradzi sobie, gdy ich już nie będzie? Lekarz, do którego zwrócili się w swoim czasie, stwierdził, że mu nie pomoże, bo przypadłość taka jest trwała i nieuleczalna. Pomyśleli więc, że może Filipczuk coś zaradzi. Chociaż ludzie mówili im, żeby się nie łudzili, ponieważ choroby umysłowej nie da się wyleczyć, oni chwycili się ostatniej deski ratunku.
Szarlatan początkowo nie chciał do nich przyjść. Tłumaczył się, że ma inne, pilne zlecenia. Prawdopodobnie zdawał sobie sprawę, że nie pomoże i obawiał się, że jego reputacja zostanie nadszarpnięta. Bardzo jednak nalegali, a stary Pradyszczuk przekonał go obietnicą sutej libacji.
I od tego zaczęli. Filipczuk wyraził gospodarzom ubolewanie, że jego przepowiednia co do Jana się sprawdziła. Wyjaśnił, że nie sprowadził na niego śmierci, a jedynie przekazał to, co podpowiadały mu wizje. To są wyroki boże, od których nie ma odwołania.
- Ano nie ma, Adamie. Napijmy się na zgodę, my też prosimy pokornie o wybaczenie za to, że przepędziliśmy was z chałupy – westchnął Pradyszczuk, napełniając kielichy.
Pił Filipczuk i cała rodzina gospodarza, nawet upośledzony Piotr. Dużo nie trzeba mu było, aby zaczął się śmiać bez powodu i biegać po całej izbie. Podchmielony uzdrawiacz zaczął sobie stroić z niego okrutne żarty.
Pokłuty widłami
W kilka godzin później Pradyszczuk udał się do wójta i poinformował, że wezwany do nich uzdrawiacz Filipczuk nagle zasłabł i runął jak długi na podłogę. Według niego zakończył życie, ale należałoby to sprawdzić.
Lekarz powiatowy, po którego wójt posłał jeszcze tej samej nocy, stwierdził zgon Adama Filipczuka. Uznawszy, że mężczyzna zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, postanowił przeprowadzić sekcję zwłok. Wykrył u niego wylew krwi do mózgu, dowiedziawszy się jednak, że denat od lat nadużywał trunków, orzekł, że śmierć była wynikiem przepicia.
Kilka dni później Filipczuk został pochowany na cmentarzu w Kodeńcu, skąd był rodem. Jednak nie było mu dane odpoczywać w spokoju. W tej sprawie nastąpił nieoczekiwany zwrot.
Mniej więcej tydzień później proboszcz miejscowej parafii dał znać naczelnikowi powiatu, że doszły go słuchy, iż śmierć znachora nie nastąpiła z przyczyn naturalnych, że „czarnoksiężnik” został dotkliwie pobity przez włościan.
Zarządzono ekshumacje zwłok i powtórną autopsję. Drugie badanie obdukcyjne wykazało te same objawy co pierwsze, jednakże lekarz obducent zauważył na prawym udzie denata trzy ukłucia kilkucalowej głębokości. Stwierdził, że obrażenia musiały powstać po zranieniu Filipczuka żelaznym narzędziem – najprawdopodobniej widłami. Natomiast na lewej nodze zauważył niewielkie zdarcie skóry. Obrażenia były świeże, zostały zadane na krótko przed śmiercią mężczyzny.
Trzy tygodnie aresztu
Zdaniem lekarza Filipczuk nie został zamordowany, lecz zmarł w wyniku apopleksji. Rany, które mu zadano, nie mogły spowodować śmierci. Mogły natomiast przyspieszyć wylew, który był nieunikniony po spożyciu przez zmarłego alkoholu w dużej ilości.
Z kręgu podejrzanych wykluczono Pradyszczuków. Gospodarz był tak samo pijany jak gość, a jego żona nie zdołałaby tak mocno pobić mężczyzny, który mimo swojego nałogu był krzepki, toteż z pewnością dałby odpór kobiecie.
Śledztwo wykazało, że Filipczuka pobili inni mieszkańcy wsi Pachole. Widzieli, jak wszedł do Pradyszczuków, słyszeli jego naigrawanie się z ich chorego syna. Postanowili interweniować. Udali się do Pradyszczuków, zażądali, aby Filipczuk dał tej rodzinie spokój i nie żerował na ich nieszczęściu.
- A co was to obchodzi, wezwali mnie, to jestem. Nic wam do tego – odparł butnie wróżbiarz.
- Oszukujesz ich, lepiej wyjdź i nigdy nie wracaj!
Filipczuk nie wystraszył się, zaczął im grozić i ich wyśmiewać. Nie wytrzymali, weszli do domu Pradyszczuków, próbowali go usunąć siłą, ale on się opierał. Ktoś go uderzył, ktoś inny pokłuł go widłami. Na tym koniec. Nikt nie posunął się dalej. Filipczuk żył, kiedy wychodzili.
W stan oskarżenia za pobicie, które doprowadziło do śmierci, postawiono siedmiu włościan. Jeden jeszcze na etapie postępowania wstępnego wykazał alibi. Przed sądem odpowiadało więc sześciu mężczyzn.
Obrońcami podsądnych byli przysięgli adwokaci: Sunderland i Cukrowski. Tłumaczyli ich postępek zapalczywością i niskim poziomem wykształcenia.
- Dość powiedzieć, wysoki sądzie, że prosili, aby ukarać ich cieleśnie, aby tylko nie ciągać ich po sądach, bo cierpią na tym ich gospodarstwa – powiedział mecenas Sunderland,
Obrona twierdziła, że doszło do samowolnego wymierzenia sprawiedliwości człowiekowi, który żył z oszustw, wykorzystywał ludzki strach. Pośrednią winę za to, co się stało, ponoszą organy odpowiedzialne za edukację oraz kościół. Z ich strony nie było i wciąż nie ma zdecydowanej reakcji na działalność różnego autoramentu naciągaczy. Nagannym jest oczywiście fakt pobicia, ale moralna racja jest nie po stronie ofiary, lecz podsądnych.
Zresztą - stwierdził mecenas Cukrowski - spójrzmy na Stany Zjednoczone, gdzie do linczów dochodzi znacznie częściej niż w naszych stronach, a ich uczestnicy nie ponoszą żadnej odpowiedzialności.
Sąd do pewnego stopnia podzielił argumenty obrony. Nie uznał oskarżonych za całkowicie niewinnych śmierci Filipczuka, jednak orzeczone kary były nad wyraz łagodne. Każdy z nich został skazany na trzy miesiące aresztu.
Czytaj też inne kryminały Mariusza Gadomskiego:
Chełm. Wciskał jej głowę w rosół, więc chwyciła nóż i wbiła mu ostrze w klatkę piersiową...
ŻYWE I MARTWE. Zrobiła to, bo nie było jej stać na kolejne dzieci...
Makabra w gminie Ruda-Huta. Pobity skonał... przez salceson
Katowali mężczyznę blisko 10 minut. Przestali dopiero wtedy, gdy ekspedientka ze sklepu zagroziła wezwaniem policji, jeśli się nie uspokoją. Pobitego nie dało się uratować. Zmarł na skutek rozległych obrażeń całego ciała.
HRABINA W PAJĘCZEJ SIECI. Chełmska afera z udziałem znanych osobistości
Mogła z nim zerwać nie raz. Nigdy nawet o tym nie pomyślała. W sądzie tłumaczyła się strachem przed prześladowcą, który podobno był dla niej brutalny. Nie trzymał jej jednak pod kluczem. Odejść mogła w każdej chwili. Oprócz strachu chyba zadziałało coś, co wiele lat później nazwano syndromem sztokholmskim, oznaczającym przywiązanie ofiary do sprawcy.
ZABILI DLA ZABAWY. Widok krwi tryskającej z ran wywoływał u nich dziką wręcz wesołość...
Nie nerwowe chichotanie jako reakcję na coś, czego by się nie spodziewali, lecz w pełni świadomy rechot. Jeden, drugi cios. Ja też chcę – więc i trzeci. To było "preludium". Ale nos pękł. A potem reszta...
TAJEMNICZA ŚMIERĆ NA GROBLI. Znalazł ich w szałasie. Mieli zmasakrowane głowy...
Nie dawali oznak życia. Skrzepnięta krew z ran zabarwiła surowe deski podłogi na kolor rdzawobrunatny. Obok wyciągniętej ręki jednego z chłopaków leżał pistolet.
Gm. Leśniowice. TEŚĆ Z PIEKŁA . Nawet wdowa nie miała pretensji do zabójcy...
- Może były 4 ciosy, a może i 5. Dokładnie nie pamiętam. Chyba doznałem szoku. Wiem, że waliłem siekierą na oślep, a krew tryskała dookoła – wyjaśniał w sądzie oskarżony o zabójstwo. Mówił cichym, zawstydzonym głosem, jak gdyby sam nie chciał wierzyć w to, co zrobił.
SZLAK ZWYRODNIALCA Z REJOWCA FABRYCZNEGO. Kryminał M. Gadomskiego
Pociąg do Chełma odjeżdżał prawie za dwie godziny. Nie musiał więc się spieszyć. Szedł sobie spacerkiem, pogwizdywał, a wypita wódka przyjemnie szumiała mu w głowie. Oczami wyobraźni widział i podziwiał kuszące kształty Danuty. To było dla niego miłe, ale tej kobiety nie mógł nawet dotknąć...
Napisz komentarz
Komentarze