Pan Edmund chętnie przysiada na swoim ulubionym krześle i rozpoczyna opowieść, która zawiesza nas na chwilę na pograniczu tego i zarazem „nie tego” świata. Dzisiaj mało kto jest w stanie pojąć bogactwo ludowej kultury, która tworzyła się przed kilkudziesięciu laty ukradkiem, jakby od niechcenia, w zaciszach krytych strzechą chat. Miłość do instrumentów i muzyki wpajali wtedy rodzice, sąsiedzi lub wędrowni grajkowie.
- Mój ojciec grał na organkach i bardzo chciał, abym i ja zasmakował w pięknie muzyki. W graniu. Moje pierwsze skrzypce zrobiłem ze zwykłej deszczułki. Były też oczywiście struny, a jakże. Robiło się je z kabla – polskiego albo niemieckiego. Polski był znacznie cieńszy, a niemiecki grubszy. Kombinowało się, nie było innego wyjścia. Później się te deski jakoś kleiło, żeby zbudować coś lepszego. Tato widział mój zapał, ucieszył się i kupił w końcu instrument wykonany przez stolarza Grzesiuka. Tamte skrzypce to też była samoróbka, ale zrobiona przez fachowca, więc lepsza. I tak zaczynałem – wspomina pierwsze, jeszcze „okupacyjne” próby, pan Edmund.
Wkrótce trafił pod skrzydła słynnego wówczas nauczyciela gry Wacława Cieszki, który także przejął niełatwy fach po swoim ojcu. W domu Cieszków zachował się cały, niezwykle bogaty i różnorodny, muzyczny depozyt z przełomu wieków. Dzisiaj tych melodii już nikt nie pamięta, nikt nie zdołałby ich odtworzyć. No, może poza panem Edmundem.
- Na jednej z zabaw straciłem jedne z tych pierwszych moich skrzypiec. Wywiązała się jakaś „draka”, doszło do bójki i mój instrument rozpadł się na kawałki. No, kurczę, co tu zrobić? - pan Edmund udaje zakłopotanie i mruga przy tym filuternie okiem.
Młody muzyk nie poddał się jednak. Uparcie dążył do tego, aby grać jak najlepiej i na coraz lepszych instrumentach.
- Przez pewien czas pomieszkiwał u nas wybitny skrzypek Piotr Sidoruk. Mówiono o nim wówczas, że „gra polkę tak, jak gdyby gotowała się woda”. I tak faktycznie było. Był jednym z najlepszych. U nas w domu się nie przelewało, było po prostu biednie. Moja mama miała wtedy do ojca pretensje o to, że ściągnął do nas tego Sidoruka, podczas gdy ona nie miała dla nas wystarczającej ilości jedzenia. Pomieszkał ze dwa tygodnie i poszedł dalej. To był niezapomniany czas... – mówi z rozrzewnieniem Brożek.
Przez trudy do gwiazd
Później zaciął się i przez całą zimę chodził z Dominiczyna do Wytyczna do innego nauczyciela. Był już na tyle dobry, że zapraszano go na potańcówki, aby grał u boku doświadczonych kolegów. Najbardziej kameralne spotkania odbywały się jednak „o jednych skrzypeczkach”.
Pierwszy z „bojowych chrztów” (drugi Brożek przejdzie jako żołnierz AK w akcji pod Wyrykami 8 maja 1944 roku – przyp. red.) pan Edmund przeszedł na jednym z wesel, jakie odbywały się w Lubowierzu. Miał towarzyszyć swojemu mentorowi, który uznał, że jest już gotowy. Jego talent dostrzegł nawet gospodarz miejsca.
-Tamto wesele zorganizowali bogaci gospodarze. W pewnym momencie włożono mi do kieszeni 10 zł, ale jednocześnie gospodarz zaznaczył, że pieniądze są niepodzielne, tylko dla mnie. Nie posiadałem się wtedy z radości. Chyba po raz pierwszy ktoś docenił mnie jako muzyka przy takiej okazji. Moja aktywność zaczęła się w zasadzie od tamtego wesela – uśmiecha się pan Edmund.
Doświadczony muzyk ocenia, że skrzypce to „radosny” instrument. Jego zdaniem najlepiej sprawdzają się w gamie A-dur, a znacznie gorzej, bo smutno, brzmią w gamie b-moll. Ich cały czar wydobywają więc skoczne polki i oberki.
- Jeśli któryś muzyk zaczynał grać „niżej”, to publika krzyczała „Macieju, odmieńcie!”. To było takie hasło. I „odmieniał”. Zagrał „wyżej” i od razu robiło się radośniej, od razu chciało się tańczyć. Pamiętam jedną parę, byli tacy piękni w tańcu. Polka w ich wykonaniu była cudowna. Po prostu odpływali... – marzy sędziwy muzyk.
Muzyka z innego świata
Brożek cieszy się, że entuzjastów takiej muzyki, jaką on prezentuje, nie brakuje, ale zauważa jednocześnie, że młodzi muzycy, nie potrafią do końca odtworzyć stylu sprzed lat. Decyduje chyba wiek i zupełnie inne doświadczenia. Młodzi nie mają już tego samego słuchu, podobnej wrażliwości. Owszem, próbują, ale zdaniem pana Edmunda nic nie jest już takie, jak dawniej.
- I mówię tutaj nawet o osobach, które mają muzyczne wykształcenie. Ja tego wykształcenia nie mam, jestem w sumie samoukiem, który miał szczęście do dobrych przewodników, nauczycieli. Ale wykształcony w tym kierunku nie jestem. Zauważam jednak, że nawet doświadczeni muzycy jakby nie mogą wejść w styl z tamtych lat. Ten, którego nauczyłem się od moich mistrzów – wspomina Brożek.
Opowiada, że słynni w powiecie włodawskim byli też bracia Markowscy. Jeden z nich grał na saksofonie altowym, a drugi na akordeonie. Z czasem dołączył do nich właśnie pan Edmund i stworzyli razem niezwykle silną kapelę.
- Pozazdrościłem tego saksofonu i z czasem kupiłem taki sam, właśnie altowy. Graliśmy naprawdę bardzo dobrze. Był też niejaki Solant, z pewnej wioski za Urszulinem, który kupił swojemu synowi saksofon, ale tenorowy. Ja miałem już wtedy doświadczenie z tym altem i chciałem zobaczyć, jakie możliwości daje instrument tego chłopaka. I zagrałem. Modne wtedy było „Jabłuszko pełne snów”. Wszyscy byli pod wrażeniem. Miałem chyba pewną smykałkę, może jakiś talent, a przede wszystkim zapał do muzyki. Grywałem w przeróżnych składach – mówi Brożek.
Skrzypce jak 5 ha pola
Z czasem muzyka stała się dla Brożka sposobem na życie, który, jak się okazało, zaczął przynosić nawet zadowalające korzyści finansowe. Muzyka cenili i znali niemal wszyscy – także za dokładność i sumienność. Jeśli obiecał wykonanie usługi na najwyższym możliwym poziomie, to tak właśnie było. Grywał więc często na różnego rodzaju weselach, rodzinnych wydarzeniach i potańcówkach.
- Często uśmiecham się do tego instrumentu i mówię, że te skrzypce to pięć hektarów pola, na którym uprawia się pszenicę albo buraki. Bo moje występy przynosiły mniej więcej taki sam zysk, jaki przynieść może uprawa ziemi o takim areale. Później byli też bracia Łapińscy, Słuchowscy, mieliśmy naprawdę świetle kapele. Ludzie nas uwielbiali. Tak więc można powiedzieć, że w moim przypadku pasja poszła w parze ze sposobem na życie i pomysłem na utrzymanie się – uważa 98-letni dziś pan Edmund.
W jego przypadku czas naprawdę zatrzymał się w miejscu. Palce, chociaż już nie tak sprawne, jak kiedyś, potrafią wydobyć z leciwego instrumentu muzykę, która potrafi oczarować dokładnie tak, jak przed laty. Muzykę „z duszą”, treścią, do bólu szczerą, o czymś. Co opowiada muzyka pana Edmunda? Historie o nas kiedyś. O nas takich, jakimi niekiedy chcielibyśmy jeszcze być. O ludziach z krwi i kości.
Czytaj także:
Napisz komentarz
Komentarze