- Ślub w maseczkach zapamiętamy do końca życia - mówią szczęśliwi nowożeńcy.
Poznali się na osiedlu, gdzie mieszka babcia pana Karola. Razem są od ośmiu lat, ale znają się dłużej. W tym roku zapragnęli rozpocząć nową drogę życia, ale na przeszkodzie stanęła im pandemia koronawirusa i wprowadzone restrykcje.
- Ślub kościelny był zaplanowany na 2 maja. Mieliśmy już wszystko praktycznie gotowe. Z powodu koronawirusa musieliśmy przełożyć wesele na piątek, 31 lipca. Na jakąkolwiek sobotę nie było szans, bo musielibyśmy czekać kolejne dwa lata. Dlatego postanowiliśmy wziąć ślub cywilny teraz, gdyby nam ten drugi termin również nie wypalił - mówi Karol Mazurkiewicz.
Pobrali się 27 kwietnia w sali ślubów Urzędu Miasta Krasnystaw. W uroczystości uczestniczyło tylko dwoje świadków i zastępca kierownika urzędu stanu cywilnego. Wszyscy musieli założyć maseczki ochronne, aby w miejscu publicznym spełnić obowiązek zasłonięcia górnych dróg oddechowych. Niektóre wykonała mama pana młodego. Starała się uszyć je tak, aby pasowały do sukienek. Karol Mazurkiewicz podkreśla też wkład swojej babci ze strony ojca, która uszyła mu czarną maseczkę.
- Pierwszy raz w życiu byłam świadkiem podczas takiej uroczystości. W życiu bym się nie spodziewała i nie przypuszczała, że taka rola przypadnie mi właśnie na ślubie mojego syna - opowiada Agnieszka Kalinowska-Mazurkiewicz.
Drugim świadkiem był ojciec panny młodej. Sławomir Franc nie ukrywa, że ukradkiem otarł łezkę z oka. Mówi, że w końcu to niesamowity zaszczyt i ogromne przeżycie pełnić tak odpowiedzialną funkcję na ślubie swojej pierworodnej córki.
- Muszę przyznać, że ja też brałem ślub cywilny na tygodniu. W młodości często grałem na weselach, więc praktycznie wszystkie soboty i niedziele miałem zajęte. Może sytuacja była wtedy zgoła odmienna niż teraz, ale historia ze ślubem mojej córki w dzień powszedni pewnym sensie zatoczyła koło - mówi dumny tata.
Ceremonia miała rozpocząć się o godz. 9.30 po ślubie innej pary. Doszło jednak do zupełnie nieoczekiwanej sytuacji. Poranne przygotowania i związany z tym lekki pośpiech sprawiły, że obrączki zostały na stole kuchennym w domu rodzinnym pana młodego. Na szczęście w ciągu kilkunastu minut udało się przywieźć obrączki do urzędu stanu cywilnego.
- Była jeszcze jedna zabawna sytuacja. Gdy już złożyliśmy przysięgę małżeńską, wszystkie dokumenty zostały podpisane i do odegrania został tylko marsz Mendelsona, nieoczekiwanie wysiadł odtwarzacz. Z pomocą przyszedł jednak mój niezawodny tata. Wziął smartfona i szybko znalazł nam odpowiednią muzykę - śmieje się Agata Franc.
Warto dodać, że para młoda przyjechała do ślubu kultowym i rzadko już spotykanym na polskich drogach fiatem 126p. Maluch nie jest jeszcze taki leciwy, gdyż został wyprodukowany w 1996 roku.
- Kupiłem go 12 lat temu z myślą, że dam go w prezencie mojemu synowi na osiemnaste urodziny - mówi Sławomir Franc. Urodziny będą za miesiąc, a tymczasem z fiacika skorzystała córka i zięć.
Maluch zrobił furorę wśród interesantów, którzy oczekiwali na wejście do urzędu miasta w celu załatwienia swoich spraw. Robili zdjęcia i nagrywali filmiki. Po ślubie szczęśliwi małżonkowie pojechali do domu na obiad w większym gronie. Nie wszyscy przecież członkowie rodziny mogli uczestniczyć w uroczystości zawarcia przez nich związku małżeńskiego.
- Trochę szkoda, że nie mogliśmy normalnie pocałować się po złożeniu przysięgi małżeńskiej. Z drugiej jednak strony, po latach będziemy mieli co wspominać i opowiadać, dlaczego braliśmy ślub w maseczkach. Te niecodzienne okoliczności tylko podkreśliły wyjątkowość jednej z najpiękniejszych chwil w naszym życiu. Jesteśmy dobrej myśli, że nasze wesele będzie równie niezapomniane - podsumowuje Agata Franc.
Napisz komentarz
Komentarze