MARIUSZ GADOMSKI przypomina wstrząsającą historię sprzed lat...
27 marca 1995 r. około godziny 22 Janusz T. zamieszkały w bloku przy ulicy Kolejowej w Chełmie schodził po coś do piwnicy. Naraz usłyszał dziwne odgłosy, dobiegające z niższej kondygnacji. Przypominały charczenie lub sapanie. Ktoś mógł potrzebować pomocy, więc Janusz T., pokonując po kilka stopni, pognał na parter. Drzwi do bloku były uchylone. Na metalowej kratce przy wejściu leżał mężczyzna. Górna część ciała znajdowała się w przedsionku, dolna na zewnątrz. Jego głowę pokrywały krwawe rany. Janusz T. zapukał do najbliższego mieszkania, modląc się w duchu, żeby sąsiedzi mieli telefon.
To ten wdowiec
Ranny mężczyzna znajdował się w krytycznym stanie. Karetka pogotowia przetransportowała go do szpitala, gdzie trafił na stół operacyjny. Przeszedł trepanację czaszki, która była dosłownie poszatkowana na drobne kawałki. Lekarze nie mieli jednak złudzeń, że uda się go uratować.
Obrażenia jednoznacznie wskazywały na dotkliwe pobicie. W bloku przy Kolejowej policja szukała świadków zdarzenia i próbowała ustalić tożsamość mężczyzny, przy którym nie znaleziono żadnych dokumentów. Przypuszczalnie zostały wraz z portfelem zrabowane przez sprawców. Mogli mu też ukraść wierzchnią odzież, ponieważ nie miał na sobie płaszcza ani kurtki. Wprawdzie od kilku dni była kalendarzowa wiosna, ale aura nie rozpieszczała wysokimi temperaturami i ubierano się wciąż po zimowemu.
Przypuszczalnie został obezwładniony, a następnie pobity i ograbiony, gdy stanął przy wejściu do bloku, żeby otworzyć drzwi. Niewykluczone, że uciekał przed napastnikami. Mogły świadczyć o tym spostrzeżenia starszej kobiety, mieszkającej na parterze. Kilka minut przed 22 usłyszała za oknem gwałtowny tupot. Wyjrzała i zobaczyła dwóch młodych, mizernej budowy - jak ich określiła - mężczyzn, którzy najwyraźniej za kimś biegli.
- Czy kiedykolwiek wcześniej widziała ich pani w pobliżu bloku, czy też na osiedlu? - spytali policjanci.
- Jestem pewna, że nie - odparła zdecydowanie. - Mam pamięć do twarzy i długo tu mieszkam, więc wiele osób znam z widzenia. Tych dwóch widziałam po raz pierwszy.
Kobieta domyślała się, kim jest napadnięty mężczyzna. Nie znała jego nazwiska, ale była niemal przekonana, że to sąsiad z bloku. Ten, któremu niedawno zmarła na serce żona. Miał dwóch synów. Jeden już dorosły, drugi jeszcze uczeń.
Czy nasz tata będzie żył?
Emerytka nie myliła się. Jej przypuszczenia potwierdzili inni sąsiedzi. Pobitym okazał się 49-letni Wojciech O., pracownik umysłowy jednej z chełmskich firm. Po śmierci żony mieszkał z synami, 22-letnim Dariuszem i 15-letnim Adrianem. Policja nie zastała ich w domu.
Wkrótce obaj zjawili się w szpitalu. Powiedzieli, że dowiedzieli się od sąsiadki o pobiciu ojca. Nerwowo pytali, w jakim jest stanie. Lekarze pozwolili im wejść do sali pooperacyjnej. Na widok zmasakrowanego, podłączonego do aparatury medycznej mężczyzny, młodszy z braci zaczął płakać. Starszy objął go i próbował uspokoić, ale sam też wyglądał na wstrząśniętego. Przez kilka minut nie był w stanie nic powiedzieć.
- Czy on będzie żył? Da się go uratować? - odważył się wreszcie zadać lekarzowi pytanie. Ten także przez dłuższą chwilę nie potrafił znaleźć właściwych słów.
- No cóż, nie jesteście już dziećmi – odparł cichym głosem. - Nie będę więc robił wam złudnych nadziei. Szansa na to, że wasz tata przeżyje, jest praktycznie zerowa. Tylko cud może go uratować...
Potem rozmawiali z policją. Wyjaśnili, że ojciec po pracy miał coś do załatwienia na mieście. Zdaje się, że chciał też przy okazji odwiedzić krewną. Nie wiedział, kiedy wróci. Bracia spędzili popołudnie i wieczór u kolegi i grali w gry komputerowe. Konkretnie u kolegi starszego z braci. Dariusz nie chcąc, żeby Adrian siedział sam w domu, namówił go, żeby z nim poszedł. Kiedy wrócili, ojca zabrała już karetka do szpitala.
Podejrzewali, że pobili go osiedlowi bandyci. Był wieczór, a on szedł sam. Na pytanie, czy ojciec miał jakichś wrogów, zaprzeczyli.
- Przynajmniej nic nam na ten temat nie wiadomo – uściślił Dariusz.
Coś tu nie pasowało
W dwa tygodnie później Wojciech O. zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Nie zdołano go przed śmiercią przesłuchać. Zgon nastąpił na skutek obrażeń powstałych po kilkunastu uderzeniach twardym tępym narzędziem w tył głowy.
Policja przyjęła, że sprawcy próbowali napaść na mężczyznę na ulicy w celu rabunkowym. Ale Wojciech O. musiał się zorientować w ich zamiarach i zaczął uciekać. Pobiegli za nim i dopadli go, gdy wchodził do bloku. Ich dalsze zachowanie było jednak dziwne. Zamiast obezwładnić ofiarę jednym czy dwoma ciosami, zabrać łup i uciekać, zmasakrowali mężczyznę. Na to, żeby go zabić, poświęcili kilka minut, ryzykując, że ktoś ich nakryje na gorącym uczynku.
Rysownik sporządził portrety pamięciowe mężczyzn, widzianych przez kobietę z parteru. Próbowano je dopasować do osób, figurujących w policyjnych kartotekach. Przesłuchano kilku recydywistów, karanych na napady i rozboje. Prokurator nikomu nie postawił zarzutów w związku z zabójstwem Wojciecha O. Śledztwo praktycznie stało w miejscu. Coś najwyraźniej nie pasowało do przyjętego założenia.
Chyba że sprawcom nie chodziło o rabunek. W takim razie o co? Na to pytanie znaleziono odpowiedź po kilku tygodniach bezowocnych poszukiwań zabójców.
Propozycja od komandosa
Na komendę zgłosił się 20-letni Przemysław C. Zeznał, że pod koniec lutego poznał w Chełmie niejakiego Artura, który pochwalił się, że służył w Legii Cudzoziemskiej. Komandos zaproponował mu dobrze płatne zajęcie.
- Trzeba ukatrupić pewnego gościa - powiedział to takim tonem, jakby chodziło o zamówienie następnej kolejki piwa.
Przemysław C. nie zamierzał się w to mieszać. Bał się jednak odmówić wprost i powiedział, że musi się zastanowić. Zwodził Artura przez parę dni.
- Potem nasz kontakt się urwał. Nie znam szczegółów, ale coś mi się wydaje, że mogło chodzić o sprzątnięcie faceta z Kolejowej...
Śledczy też tak uważali. Niebawem zatrzymano człowieka, który niegdyś służył w oddziałach desantowych ONZ. Natomiast pogłoski o jego służbie w Legii Cudzoziemskiej nie zostały potwierdzone. Artur W. początkowo zaprzeczał, że miał coś wspólnego z morderstwem. Potem przyznał się, że 1,5 miesiąca temu szukał człowieka, który za pieniądze miał zlikwidować Wojciecha O. Gdy policjanci spytali, kto był zleceniodawcą zabójstwa, na ustach byłego komandosa pojawił się ironiczny uśmiech.
- Jesteście chyba jedyni w Chełmie, którzy tego nie wiedzą – odparł, po czym odczekał jeszcze chwilę (być może dla lepszego efektu) i powiedział, przez kogo został wynajęty. Jego słowa wywołały szok i niedowierzanie. Jako zleceniodawców zabójstwa wymienił bowiem Dariusza O. i Adriana O., synów zamordowanego...
Dlaczego synowie mieliby chcieć śmierci ojca i kazać komuś go zabić? Po niedawnej śmierci matki był dla nich najbliższą osobą. Młodszy tak bardzo rozpaczał, gdy zobaczył go umierającego w szpitalu. Trudno było nie tylko uwierzyć, że zlecili zabójstwo ojca, ale i znaleźć racjonalny motyw takiej zbrodni. Ale Artur W. miał coś jeszcze. Pokazał policji zdjęcie Wojciecha O. które kilka tygodni wcześniej dostał od Dariusza.
Śmierć za śmierć
Rzecz jasna, fotografia nie stanowiła jeszcze dowodu obciążającego. Jednakże ten fakt nakazywał prowadzącym śledztwo zwrócić baczną uwagę na tych, którzy pozornie znajdowali się poza wszelkimi podejrzeniami. Dyskretna obserwacja braci przyniosła kolejne zdumiewające rezultaty. Okazało się, że w kilka dni po napadzie, gdy Wojciech O. jeszcze żył, starszy syn, mając upoważnienie ojca, wybrał z jego książeczki oszczędnościowej PKO wszystkie pieniądze. Ponad 3 tysiące zł. Za część gotówki kupił motocykl. Nie wiadomo, co zrobił z resztą.
Wezwany na przesłuchanie Dariusz O. dość szybko puścił farbę. Przyznał się, że wspólnie z bratem zaplanowali i zlecili morderstwo ojca. Motywem okrutnego czynu była zemsta.
Żeby to zrozumieć, należy się cofnąć do dnia 14 stycznia 1995 r. Wojciech O. wrócił z pracy po kilku głębszych. Zaczął się kłócić z żoną. Zwykła małżeńska sprzeczka, której powodem był spóźniony powrót męża do domu, zakończyła się tragicznie. Zdenerwowana kobieta nagle zasłabła. Miała atak serca. Wezwali pogotowie, zabrano ją do szpitala, lecz po paru godzinach zmarła.
- Nie mogliśmy uwierzyć, że mama nas opuściła. Żyłaby, gdyby ojciec się z nią nie pokłócił. Znienawidziliśmy go – wyjaśniał Dariusz O.
Postanowili pomścić matkę. Śmierć za śmierć.
Nie chcieli zabijać osobiście i zaczęli szukać człowieka od mokrej roboty. Poznali byłego komandosa Artura W., który zgodził się wziąć na siebie rolę pośrednika. Za 1000 zł obiecał znaleźć "killera". Dostał od braci zdjęcie ich ojca i dostarczyli mu o nim niezbędnych informacji.
Mężczyzna nie próżnował. Ale zadanie nie należało do łatwych. Kilka osób, do których się zwrócił z propozycją zlikwidowania człowieka, stanowczo odmówiło udziału w zabójstwie. Innych sam odrzucił, bo jego zdaniem nie nadawali się. Czas mijał. Bracia byli niecierpliwi. Co kilka dni kontaktowali się z nim i pytali, czy znalazł już zabójcę. Mówili, żeby się sprężał, bo inaczej zwrócą się do kogoś innego. I kiedy komandos stracił już nadzieję, że spotka kogoś, komu ręka nie zadrży, poznał 19-letniego Jarosława P. i rok młodszego Marcina N. Stwierdzili z pogardą, że dla nich kogoś zabić, to tyle co splunąć po stosunku. Odpowiedź spodobała się Arturowi. Wtajemniczył ich w szczegóły.
Zażądali nieco wyższej stawki: po 1000 zł na głowę. Artur W. nie chciał sam podejmować decyzji i skontaktował ich z braćmi.
- W porządku, dostaniecie tę forsę, ale musicie się pospieszyć. Albo zrobicie to w tym tygodniu, albo wypadacie z obiegu – powiedział Dariusz O.
Bracia nie tylko uzgodnili z nimi kwestie finansowe, ale obiecali pomóc. Codziennie kontaktowali się z Jarosławem P. i informowali go o każdym kroku ojca.
Zabójcy wiedzieli, że 27 marca Wojciech O. odwiedził krewną. Czekali w pobliżu wyposażeni w metalowe rurki. Dla kurażu wypili wino. Gdy mężczyzna wyszedł, ruszyli za nim. Śledzili go do samego domu. Mieli go zaatakować, gdy będzie mijał krzaki, porastające alejkę na osiedlu. Chyba jednak wyczuł ich zamiary. Zaczął biec. Ciąg bloków zaczynał się 10-15 metrów dalej. Pognali za nim. Nie zdążył wbiec do klatki schodowej i zatrzasnąć drzwi. Pierwszy uderzył Marcin N. Wojciech O. zachwiał się, ale nie stracił przytomności. Wówczas zaczęli go we dwóch tłuc rurkami po głowie. Trwało to do trzech minut. Kiedy upadł, ściągnęli mu kurtkę, zegarek i zabrali reklamówkę z zakupami. To także było umówione z braćmi; chodziło o upozorowanie zwykłego napadu rabunkowego.
Dariusz O. wypłacił pośrednikowi i zabójcom tylko 1500 zł. Uważał, że nie wykonali należycie zlecenia - ojciec nie zginął na miejscu – więc nie zasługują na więcej.
Takiej zbrodni nie było nigdy
Epilog wstrząsającego morderstwa rozegrał się rok później w Sądzie Okręgowym w Lublinie. Jarosław P. i Marcin N. odpowiadali za zabójstwo, Dariusz O. za zlecenie zbrodni, natomiast Artur W. za pośrednictwo w znalezieniu sprawców. Sprawą Adriana O. zajmował się Sąd dla Nieletnich.
- Historia lubelskiego sądownictwa nie zna podobnej zbrodni – podkreślali prawnicy uczestniczący w procesie.
Brutalnie zamordowany Wojciech O. był kochającym i troskliwym ojcem. W dniu swojej śmierci pojechał po czapkę dla Adriana.
Miał jednak wymagania wobec synów. Żądał od nich punktualności i pracowitości. Chciał, żeby pomagali mu w domu. Wydzielał pieniądze. A oni czasami się buntowali przeciwko wprowadzonemu rygorowi. Nie można wykluczyć, że znienawidzili ojca za to, że surowo ich traktował. Być może to był rzeczywisty powód, dla którego wynajęli morderców. Wersja o zemście za śmierć matki nie przekonała sądu.
Nie dopatrzono się w działaniach czwórki oskarżonych żadnych okoliczności łagodzących. 12 czerwca 1996 r. zapadły wyroki. Na kary po 25 lat więzienia skazani zostali Dariusz O., Jarosław P. i Marcin N. Na 10 lat zamknęła się brama więzienia za Arturem W. Adrian O. do 21 roku życia miał pozostać w Zakładzie Poprawczym o zaostrzonym rygorze. Kilka miesięcy później Sąd Apelacyjny w Lublinie utrzymał wyroki w mocy.
Zmieniono niektóre personalia.
Czytaj też:
Napisz komentarz
Komentarze