No cóż, wstydu mogłoby nie być. Trzeba tylko ruszyć głową. Po to ją człowiek nosi na szyi, żeby jej używać. Można zaryzykować, wszak żyje się tylko raz...
MARIUSZ GADOMSKI przypomina wstrząsającą historię sprzed lat...
Święty Florian nie uchronił...
Przy czterech wjazdach do Wojsławic stoi pięć kapliczek wotywnych. Są to figury świętego Jana Nepomucena, świętej Tekli, świętych Barbary i Michała oraz świętego Floriana. Zostały wzniesione w drugiej połowie XVIII wieku z inicjatywy Marianny Teresy Potockiej, ówczesnej właścicielki Wojsławic. Święci mieli strzec mieszkańców przed epidemiami śmiertelnych chorób zakaźnych i wszelkimi innymi nieszczęściami, jakie mogła na nich sprowadzić klątwa rzucona przez rabina żydowskiego, niesłusznie skazanego na karę śmierci za rzekome morderstwo dziecka.
Święty Florian, m.in. patron strażaków, chroniący od ognia, nie obronił rodziny Prokopa Adamczuka, zamieszkałej na skraju Wojsławic w drewnianej chacie pod lasem. Pożar zauważyli sąsiedzi Adamczuków w chłodną, wietrzną noc z 22 na 23 listopada 1928 r. W obawie przed rozprzestrzenieniem się ognia na całą wieś, ludzie rzucili się pędem na ratunek.
Niestety, zanim dobiegli na miejsce pożaru, na pomoc było już za późno. Nic nie dało polewanie ognia wiadrami wody, podawanymi sobie z rak do rąk. Konstrukcja domu zaczęła się chwiać. Ci, którzy stali najbliżej, krzyknęli ostrzegawczo, żeby się odsunąć. Po chwili budynek runął z łoskotem na ziemię.
Potrójne morderstwo
Ludzie dziwili się, że spod rumowiska nie wydobywa się żaden krzyk czy jęk. Już wcześniej, gasząc ogień, zwrócili uwagę, że nigdzie w pobliżu nie widać gospodarzy. Czyżby Adamczuków nie było w domu? Gdzież by jednak mogli pójść w środku nocy? A nawet, gdyby u kogoś gościli, na wieść o pożarze przybiegliby tu z innymi mieszkańcami i próbowali ratować swój dobytek.
Rodzina Adamczuków składała się z trzech osób: liczącego lat 50 Prokopa, jego żony oraz 13-letniego Wincentego Bednarczuka. Chłopiec nie był ich rodzonym synem. Jakiś czas temu Adamczukowie, nie mający potomstwa, przysposobili sierotę i traktowali Wincentego jak własne dziecko.
- Trzeba zajrzeć do środka – zarządził sołtys, kiedy już dogaszono zgliszcza.
Podejrzewano, że gospodarze zostali zaskoczeni przez ogień we śnie. Uwięzieni w płonącej chacie mogli potrzebować pomocy. Ale mogli też spalić się żywcem. Ludzie, zaglądając do pogorzeliska, spodziewali się najgorszego. Nikt nie przypuszczał, że prawda jest jeszcze straszniejsza niż domysły.
W miejscu, gdzie ledwie przed godziną, znajdowała się izba mieszkalna, natknęli się na zwłoki małżonków. Adamczukowie choć byli straszliwie poparzeni, nie zginęli jednak od ognia. Wszystko wskazywało na to, że musieli zostać bestialsko zamordowani. Oboje mieli zmasakrowane głowy. Zapewne zbrodniarz roztrzaskał je siekierą lub dużym tasakiem. W oczach gospodarza i gospodyni zastygł wyraz strachu, a także coś, co można było odczytać jako zdziwienie.
Nawet nie mieli czym przykryć martwych ciał. Ktoś zresztą krzyknął, żeby tego nie robić. Wkrótce przyjedzie policja i będzie śledztwo. Nie wolno więc niczego dotykać. Zaczęto szukać Wincentego Bednarczuka. Chłopiec leżał w piwnicy. Również już nie żył. Doznał podobnych obrażeń jak przybrani rodzice. Jego twarz w mniejszym stopniu niż Adamczuków została zniekształcona przez wysoką temperaturę.
Bandycki napad i celowe podpalenie
Przypuszczenie, że trzyosobowa rodzina została bestialsko zamordowana, potwierdziło badanie, przeprowadzone przez lekarza sądowego z Chełma. Adamczukowie zginęli od wielokrotnych uderzeń ostrzem i obuchem siekiery, którą ze śladami krwi ofiar znaleziono w pobliżu spalonej chaty. Policja ustaliła, że po popełnieniu morderstw sprawca, w celu zatarcia śladów, podpalił dom i zabudowania gospodarskie.
Cóż mogło być motywem okrutnego mordu? Adamczukowie byli spokojnymi ludźmi. Od lat prowadzili gospodarstwo rolne i ciężko pracowali, żeby się utrzymać. Nie mieli wrogów, z nikim się nie kłócili. Cała trójka była wyznania katolickiego, w święta i każdej niedzieli chodzili na nabożeństwa do kościoła w Wojsławicach. Któż mógł chcieć ich śmierci?
Policja przyjęła, że zostali zabici z chęci zysku. Wprawdzie ogień zniszczył większość śladów na miejscu zbrodni, ale jednak nie wszystkie. Zabójcy nie udało się całkiem ukryć bałaganu, który powstał podczas przeszukiwania gospodarstwa. Szczególnie interesujące okazało się odkrycie w spiżarni. Zniknęły stamtąd wszelkie prowianty. Policja zastała pomieszczenie kompletnie puste. A przecież zbliżała się zima i Adamczukowie z pewnością zgromadzili zapasy. Teraz nie pozostał po nich ślad. Być może skradziono również pieniądze, chociaż nikt nie wiedział, ile gospodarze mieli gotówki.
Trop wiódł na wesele
W trudnych latach 20. ubiegłego wieku, w czasach wielkiej biedy, w powiecie chełmskim grasowały liczne bandy rozbójnicze, napadające na spokojnych włościan. Policja postanowiła przeprowadzić rozpoznanie tego środowiska, zakładając, że Adamczukowie zostali zamordowani przez zorganizowaną grupę rabusiów. Ale sprawcą mógł też okazać się ktoś, kto do tej pory nie miał nic wspólnego ze złodziejskim rzemiosłem.
Na drugi dzień po odkryciu potrójnej zbrodni, agenci śledczy z Chełma i Lublina od wczesnych godzin porannych chodzili po okolicy, pytali ludzi o różne rzeczy i bacznie przyglądali się rozmówcom. Zauważyli, że w jednym z domów trwają przygotowania do jakiejś uroczystości. Od słowa do słowa dowiedzieli się, że gospodarze szykują ucztę weselną. W dniu dzisiejszym miał się odbyć ślub miejscowej panny z niejakim Stanisławem Jabłońskim, pochodzącym z sąsiedniej wsi.
Śledczy przeszliby nad tą informacją do porządku dziennego, ale zastanowiły ich słowa jednego z mieszkańców Wojsławic. Powiedział, że ów Jabłoński, choć biedny niczym mysz kościelna, na wesele postanowił zadać szyku, jak nie przymierzając, sam pan dziedzic. - Tyle z bratem różnych kiełbas naznosili, że pół wsi by się najadło – stwierdził gospodarz.
To na razie było tylko przeczucie. Prawie nic nie znaczące w policyjnym dochodzeniu. Postanowiono jednak wpaść na wesele i porozmawiać z panem młodym o kiełbasach...
Prezydent nie ułaskawił
Na widok policji Stanisław Jabłoński zbladł i zaczął się trząść niczym galareta, która leżała na jego talerzu. Śledczym wystarczyło na niego popatrzeć i już wszystko wiedzieli. Na oczach zdumionych gości weselnych, zakuli w kajdany pana młodego i wyprowadzili go z domu. Oskarżony o napad na Adamczuków i morderstwo trzyosobowej rodziny Jabłoński początkowo wszystkiego się wypierał. Kiedy jednak podczas rewizji znaleziono część skradzionych prowiantów (m.in. osełkę masła, na której jeszcze widniały ślady krwi ofiar), przyznał się do popełnienia przerażającej zbrodni.
Chciał się żenić. Nie jednak miał pieniędzy na urządzenie uczty weselnej. Żeby go ludzie nie wyśmiewali i nie wyzywali od żebraków, postanowił dokonać napadu rabunkowego w celu zdobycia gotówki, względnie jakichś wiktuałów, które bez wstydu będzie można postawić na weselny stół. O swoich zamiarach powiedział bratu. Bronisław zaakceptował pomysł. We dwóch zdecydowali się napaść na stojący na uboczu wsi dom Adamczuków. Stanisław zamordował ciosami siekiery całą rodzinę. Następnie zrabowali pieniądze i prowianty, podpalili zabudowania, po czym uciekli do lasu.
W 1929 r. Sąd Okręgowy w Lublinie uznał winę braci Jabłońskich i skazał ich na kary bezterminowego więzienia z pozbawieniem praw. Ale sprawa się nie zakończyła. Prokurator uznał, że dożywocie to za mało dla potrójnego mordercy. Lubelski Sąd Apelacyjny rozpatrzywszy odwołanie oskarżyciela, skazał Stanisława Jabłońskiego na karę śmierci przez powieszenie. Prezydent RP, Ignacy Mościcki, do którego skazaniec za pośrednictwem swojego adwokata, zwrócił się z prośbą o ułaskawienie, nie znalazł żadnych okoliczności łagodzących i z przysługującego mu prawa nie skorzystał.
Egzekucja atrakcją dnia
Wyznaczono datę stracenia zbrodniarza na 23 marca 1930 r. Stanisław Jabłoński oczekiwał na wykonanie wyroku śmierci w celi więzienia na Zamku Lubelskim.
Wiadomość, że okrutny morderca trzyosobowej rodziny zawiśnie na szubienicy, wywołała w mieście sensację. "W najbliższych dniach wykonany ma być w Lublinie wyrok śmierci na zbrodniarzu St. Jabłońskim. Stracenie nastąpi przez powieszenie. W Lublinie będzie to pierwsze wykonanie wyroku śmierci od czasu odzyskania niepodległości" - donosił Głos Lubelski. Ludzie dowiadywali się o tym również z afiszów na słupach ogłoszeniowych. O zaplanowanym straceniu skazanego informowano tak, jak dziś zapowiada się imprezy sportowe i rozrywkowe...
Do publicznej wiadomości podano też, że wykonawcą wyroku śmierci będzie słynny kat Maciejewski, co stanowiło dodatkową "atrakcję". Stefan Maciejewski vel Maciejowski (a właściwie Alfred Kalt) ze względu na swoją profesję budził grozę, a jednocześnie był kimś w rodzaju... celebryty. Udzielał prasie wywiadów, nazwisko kata występuje w piosence "Bal na Gnojnej" Stanisława Grzesiuka, Władysław Broniewski napisał o nim wiersz.
Maciejewski, zatrudniony przez Ministerstwo Sprawiedliwości, był człowiekiem niezwykle zapracowanym. Zdarzało się, że w tygodniu wykonywał 2-3 egzekucje. Za każdego powieszonego inkasował 100 zł, co stawiało go w rzędzie bardzo dobrze zarabiających obywateli II RP. Z powodu nawału "obowiązków zawodowych" zwykle przyjeżdżał do miejsca stracenia na krótko przed wykonaniem egzekucji, zakładał skazańcowi stryczek na szyję, a po kilku godzinach wsiadał w pociąg i ruszał dalej.
"Wytchnieniem" od wieszania był dla niego alkohol, który doprowadził go kilka lat później do upadku. Po serii pijackich ekscesów Maciejewski został z hukiem wyrzucony z posady w ministerstwie. W 1936 r. załamany kat chciał popełnić w Warszawie samobójstwo przez powieszenie, ale... źle zawiązał styczek. - Wyszedłem z wprawy – tłumaczył nieudaną próbę.
Poprosił o kieliszek wódki i papierosa
Skazany Jabłoński wyspowiadał się i przyjął sakrament eucharystii. Zachowywał się spokojnie. W ostatnim życzeniu poprosił o kieliszek wódki i papierosa. O świcie wyprowadzono go na dziedziniec więzienia na Zamku Lubelskim.
Przy wzniesionej kilka godzin wcześniej szubienicy czekał kat Maciejewski; postawny ciemnowłosy mężczyzna w średnim wieku, odziany w czarny żakiet i cylinder. Zgodnie z obowiązującymi przepisami, na dłoniach miał białe jedwabne rękawiczki jednorazowego użytku (chodziło o to, żeby nie mieć bezpośredniego kontaktu z osobą przygotowywaną na śmierć).
Wyznaczona pora nadeszła. Egzekucja odbyła się bez najmniejszych zakłóceń. Po wypełnieniu swojej powinności, kat ściągnął rękawiczki i rzucił je powieszonemu mężczyźnie pod nogi. Po upływie przepisowego kwadransa lekarz stwierdził zgon skazanego.
Napisz komentarz
Komentarze