Chciałaby wrócić do "tamtego świata"
Ponieważ w jej sercu i pamięci wciąż drzemie jeszcze wiele myśli i uczuć, które chciałaby przekazać światu. Kresowe, rodzinne pieśni, tamten, przedwojenny świat. Wesela, wspólne święta, zapach, wołyńskie lato... I ręcznie tkane, ludowe stroje. Nie zastąpią ich nawet najpiękniejsze współczesne ubiory. Nie da się już odtworzyć tego, co zginęło bezpowrotnie ponad 80 lat temu.
-Ach! Tego nie da się zapomnieć! - mówi z łzą w oku pani Felicja. W jej pamięci ożywa świat, którego nie da się już dotknąć, posłuchać, zobaczyć.
A nasza rozmówczyni twierdzi, że byłoby co oglądać.
-Jako dzieci jeździliśmy wozami do Lubomla. Panie, jaka to była radość dla dzieci! Siedzieliśmy na takich plecionych wozach, wasągach. Nasze matki ubierały nas w najpiękniejsze stroje. Z Łucka przyjeżdżał na te uroczystości wysoki urzędnik i przedstawiano nas, że „przyjechały dzieci z Rymaczów, aby zaśpiewać”. Wszyscy byli zachwyceni! - wspomina pani Felicja.
Już wtedy ten amatorski, dziecięcy chór śpiewał na dwa głosy. I pani Felicja przekonuje, że nikogo do niczego nie trzeba było namawiać. Młodzież była radosna, chętna, wprost „rwała” się do różnych inicjatyw.
-Dzisiaj jest już chyba inaczej. Widać to zresztą po „Teosinkach”. Zostałyśmy tylko we dwie. Ale co tam! Jeśli nas gdziekolwiek zaproszą, pojedziemy. Jak do tej pory – mówi z entuzjazmem nestorka zespołu.
Przetrwała dzięki...wojnie
Energii i pogody ducha mogłaby jej pozazdrościć niejedna młoda kobieta. Czy to kwestia wychowania, dotychczasowych doświadczeń? Wieku?
- Wie pan, nie wiem. Dzisiejszy świat jest jakiś taki, hm, sama nie wiem. Inny po prostu. My przeżyliśmy przecież wojnę, tułaczkę, cudem uniknęliśmy wywózki na Syberię. Ale naprawdę było inaczej. Wesoło. Obserwuję działalność różnych kół, zespołów. Inny klimat dla takich rzeczy jest chyba w głębi kraju. U nas to się wszystko powoli rozmywa... – mówi z zadumą pani Felicja.
Wojnę wspomina jako czas... zabawy. Choć nie było łatwo. Za „pierwszego Sowieta” lokalne społeczeństwo próbowano na wszelkie sposoby odwieść od wiary i tradycji. Ale dzieci zajmowały się domowymi obowiązkami, nie miały czasu, aby o tym myśleć. Pasły krowy, urządzały zjeżdżalnie na słomianych dachach chat, biegały po łąkach i polach.
- Mój brat był ministrantem. Nie pozwolono mu służyć do mszy. Wszystkich naszych znajomych wywieźli, ale my ocaleliśmy, bo wybuchła wojna pomiędzy Niemcami a Sowietami. I za to dzisiaj dziękuję Bogu. Za tę wojnę właśnie. Bo dzięki temu przeżyliśmy – wspomina pani Felicja.
I opowiada, że pewnego ranka wszyscy zbudzili się, słysząc daleki odgłos artyleryjskich salw.
- Mój ojciec wyszedł na podwórze, po czym wrócił do domu i powiedział do mamy – Karolka, wojna, budź dzieci. Ale nas nie trzeba było budzić! Ucieszyliśmy się, bo nie musieliśmy, jak co dzień rano, pędzić krów na pastwisko – śmieje się Matczuk.
Wstaje rano i idzie do ogródka
Kiedy do jej wioski przyszli Niemcy, to dzieci chętnie odwiedzały rannych w szpitalu, chodziły na wspólne msze św., kolędowały.
- Mogę powiedzieć, że dla nas Niemcy byli dobrzy. Nigdy nie doświadczyliśmy od nich żadnej krzywdy. A dzisiaj? Hm. Wszytko już przeminęło... – mówi pani Felicja.
Dziękuje jednak za to, co ma. Za ciepły dom, za miłość najbliższych i ogródek, do którego chodzi codziennie popracować. W Teosinie żyje od "wyzwolenia", pamięta wszystko, co spotkało rodzinę po tej stronie Bugu. Śmierć ojca, dyskusje, czy da się jeszcze wrócić do Rymaczów. Ostatecznie swoje życie związała z tymi stronami. Te wszystkie lata przeminęły niczym jeden dzień...
- Z tym ogródkiem to jest tak. Mnie się wydaje, że nikt nie będzie go uprawiał lepiej ode mnie. Dlatego sama wszystkiego doglądam. Mam jeszcze trochę siły. Wstaję rano i żyję! - mówi z entuzjazmem ludowa artystka.
Ten entuzjazm, siłę i wiarę w dobre życie odzwierciedla nie tylko jej żywy wzrok, ale i mocny uścisk dłoni na pożegnanie...
Poniżej galeria zdjęć z jubileuszu 50-lecia "Teosinek"
Czytaj także:
Napisz komentarz
Komentarze