Warsztat, czyli podróż w głąb
-W pewnym momencie stwierdziłam, że muszę zwolnić, że nie mogę tak dalej żyć – mówi pani Sylwia, która, zanim rzuciła się na głęboką wodę tego, co podyktowało jej serce, spalała się jako lokalny animator kultury.
Jej zespół robił świetne rzeczy, ożywiał, jak tylko mógł, gminną społeczność, zapraszał do przygody młodzież i dzieci. Często kosztem własnych rodzin i własnych dzieci. Naturalny uśmiech pogodnej kobiety coraz częściej zastępował grymas zmęczenia i myśl, że świat za bardzo pędzi. W jakim kierunku? Po co? Przecież tutaj, na ziemi, trwamy tylko chwilę...
Pamięta silne dłonie ojca, zapach żywicy w jego warsztacie, deski, mnóstwo pyłu i wiór. Ale kochała to miejsce! Nauczyło ją cierpliwości, odpowiedzialności za to, co się robi, za drugiego człowieka, który będzie używał krzesła czy stołu. Mebla, który jest dziełem całego człowieka – jego intelektu, siły, sprawności manualnej, ale też głębokich uczuć.
-Rękodzielnik, rzemieślnik, niezależnie czym się zajmuje, wkłada w swoje przedmioty całego siebie. Odnajdziemy tam całego człowieka. Jego słabości, ból, z którym się zmaga, znój pracy, nastrój. Wszystko. Więc to nie jest produkt, jakaś „martwa natura”. To część nas – mówi z przekonaniem Jasiuk.
Śmieje się, że jej myśli są „nieuczesane”, nieodgadnione, a umysł rozpięty pomiędzy tak skrajne dziedziny, jak ceramika i fizjoterapia. To dzięki glinie odkryła, ile niepotrzebnych napięć w sobie nosimy i pielęgnujemy. I nie potrafi do końca odpowiedzieć na pytanie, czy to my sami, czy jednak pielęgnuje je w nas pędzące życie...
-Kiedyś moją piwnicę odwiedziło małżeństwo, które ma dosyć ruchliwe, dynamiczne dziecko. Wydawało się, że z połączenia jego małych dłoni z gliną nic nie wyjdzie, że ta glina wyląduje dosłownie „wszędzie”. I początkowo tak było. Ale z czasem okazało się, że myliliśmy się w naszej ocenie. Trzecia miseczka była całkiem udana, a dziecko niezwykle zrelaksowane i po prostu szczęśliwe. To tajemnica gliny. Tajemnica, którą można odkrywać wciąż i od nowa i nigdy się nie znudzić – mówi pani Sylwia.
Kiedy mówi się o niej „garncarz”, nie obraża się, ale zauważa, że lepiej brzmi „ktoś, kto zajmuje się ceramiką", czyli również rzeczami dekoracyjnymi, a nie tylko zwykłymi kubkami i garnkami. Glina to materiał absolutnie wyjątkowy. Jego struktura, konsystencja, zapach, wilgotność – to wszystko sprawia, że z dłońmi garncarza tworzy jedno.
Mówi się nawet o tym, że to dany kęs gliny prowadzi dłonie garncarza, narzuca, ale bardzo subtelnie, „sugerując”, co można z niego wyczarować. A okazuje się, że można naprawdę wiele. Np. płytki ścienne. Mieszkanie rzemieślniczki stanowi zresztą najbardziej sugestywne świadectwo jej intelektualnych przygód. Drewno, glina, piękny, ręcznie ozdabiany stół... Warto przy nim zasiąść, by usłyszeć, za czym tęsknimy, co nas porywa, co martwi, a do czego chcielibyśmy wrócić.
Rodzina
-Dla mnie „piwnica”, glina, ogólnie rękodzieło, stały się przestrzenią budowania relacji w mojej rodzinie. Odkrywania, jacy tak naprawdę jesteśmy. Czego byśmy chcieli. Na poprzednim etapie życia nie miałam możliwości, aby to usłyszeć. Byłam zbyt zapędzona. Mimo że dawałam radość innym, to zbyt rzadko doświadczałam jej sama. Teraz jest inaczej – mówi „kobieta z pasją”.
Pokazuje stół, przy którym jej synowie zrobili pierwsze przedmioty z gliny. Oglądali filmy na youtubie, rolki, relacje i....tak jakoś wyszło. Podeszli do koła, „rzucili” na nie, jak mają to w zwyczaju garncarze, kęs gliny i zaczęli kręcić.
-Byłam w szoku. „Ale jak to? Skąd wy to wicie?”. Wiedzieli. W sumie potrzebowali tylko kilku wskazówek, podpowiedzi, jak układać dłonie, na co zwrócić uwagę. Ale dali radę. Jestem z nich dumna – mówi mama, która uważa, że dzieci najlepiej wychowuje się w „warsztacie”.
Garncarskim? Nie do końca. Niekoniecznie. Jakimkolwiek. Dłonie dzieci, młodzieży powinny dotykać, doświadczać, uczyć się materii – drewna, metalu, gliny, czegokolwiek. Zajęcia manualne wyciszają „rozbiegany” umysł, pozwalają dotrzeć do istoty rzeczy, zastanowić się, zbadać. Czyli, znowu, robić to, czego nie robi się w alternatywnej, wirtualnej rzeczywistości.
-Na moich zajęciach pojawiają się zresztą nie tylko dzieci. Także osoby dorosłe. Myślę, że w tych manualnych zajęciach odnajdują coś, co w nich tkwi, ale zostało zasypane – przez nowe mody, okoliczności, wiek, styl życia. Przecież ta kulturowa pamięć w nas tkwi. Mamy to w sobie, tylko trzeba chcieć to odkryć – mówi z przekonaniem twórczyni „Piwnicy z pasją”.
Babcia
Pamięta, kiedy, pełna entuzjazmu, przybiegła do babci, obwieszczając, że była właśnie na kursie filcowania wełny.
-Babciu, robiłam takie fantastyczne rzeczy! - wspomina pani Sylwia. - I wie pan, co mi odpowiedziała? Że ona przez całe życie narobiła się tyle walonek! (specjalnych filcowych butów na zimę - przyp. red). Że kiedyś robiło się to na co dzień, że te przedmioty towarzyszyły ludziom w ich codziennych aktywnościach, pracach, w gospodarstwie i w domu.
To przecież fakt, a dziś drewniane meble, gliniane naczynia i lniane tkaniny uznawane są produkty ekskluzywne. Zmieniamy się. Dziś już tak rzadko sięgamy po doświadczenia poprzedzających nas pokoleń. Do ich stylu życia. Wartości, które wyznawali. Uznajemy, że umiemy lepiej, wygodniej, bez trudu, szybciej. Ale częściej chyba doświadczamy z tego powodu rozczarowania, niż autentycznej radości.
-Moja babcia zawsze powtarzała – Dzisiaj żyje się zdecydowanie za szybko. I pytała „Dlaczego tak żyjecie? Jak żyjecie?”. Była w tym głęboka mądrość, której uczyła mnie przez pisanki. Najpiękniejsze pisanki, jakie tylko można sobie wyobrazić, czyli chełmskie – mówi Jasiuk
Jej pisanki pełne są niezwykłej, zagadkowej symboliki, od początku do końca przemyślane, a nie tylko bezwiednie „upstrzone”. Taka pisanka zawiera w sobie całą tajemnicę życia, człowieczego losu. Jest tam i życie, i śmierć, i przemijanie. Cykle.
-Moje kursowe uczennice przybiegły kiedyś do mnie z zachwytem w głosie i obwieściły, że ich babcie pamiętają, jak pisało się takie pisanki woskiem, że chciałyby się dowiedzieć, gdzie jeszcze można dostać taki specjalny pisak, gdzie dobry wosk. W ich oczach widziałam wszystko. Całą historię, ich rodziny, tę babcię, która nagle „ożyła”, bo ożyła historia. To piękne – mówi z zadumą i łezką w oku pani Sylwia.
Piękny, słoneczny dzień w Wojsławicach dopiero się budzi. Ludzie niespiesznie zdążają do swoich zajęć. Promienie słońca nieśmiało igrają po starych, pokrytych rosą, blaszanych dachach. Trochę krzywych, lekko pordzewiałych, ale pięknych. Napis na kamienicy „1931”. Jak żyli wówczas mieszkańcy tej miejscowości? Czym się martwili? Jak kochali? Za czym tęsknili? Stare cegły opowiadają ich historię, tylko trzeba dobrze się wsłuchać...
Czytaj także:
Napisz komentarz
Komentarze