W skupie usłyszał, że nie sprzeda swojego rzepaku, bo przyjechał olej z Ukrainy. Ceny płodów nie od dzisiaj zresztą spadają „na łeb, na szyję”. Producenci nie mają już siły, aby słuchać kolejnych obietnic o dopłatach, rekompensatach i innych pomocowych programach, które z pomocą mają w gruncie rzeczy niewiele wspólnego. Rolnicy chcą realnej zmiany. Co to oznacza w praktyce? Aby nie musieli ogłaszać upadłości i szukać innego zajęcia.
- Przede wszystkim chcielibyśmy, aby nasze produkty osiągnęły wreszcie przyzwoitą cenę. Co przez to rozumiem? To przecież proste, ale może warto przypomnieć te podstawowe zasady ekonomii. Swoje płody powinniśmy sprzedać po takiej cenie, aby zrekompensować wszelkie koszty związane z ich wyprodukowaniem i oczywiście móc zainwestować w kolejny sezon i kolejny zasiew, w modernizację naszych gospodarstw. W tej chwili żyjemy na finansowej krawędzi i ta ścieżka staje się coraz węższa. Polskie rolnictwo runie wkrótce w dół – twierdzi Władek.
Nie wie, co ma robić. Czy próbować dalej walczyć? Łudzić się nadzieją, że ktoś wprowadzi realne zmiany? Czy jednak spróbować poszukać innego zajęcia. Ma rodzinę... Kiedyś miał nadzieję, że gospodarstwo przejmie po nim jeden z synów. Tak sądził kiedyś. Teraz nie polecałby „bawienia się” w rolę nawet najgorszemu wrogowi.
Rolnicy to twardzi faceci. Walczą codziennie, od świtu do późnych, wieczornych godzin. Trzeba przecież zadbać o bieżące obowiązki, ale także o sprzęt, który wciąż wymaga przeglądów i napraw. Ale kiedy ktoś nie szanuje ich pracy, kiedy milcząco zbywa problemy i twierdzi, że „tak naprawdę to nic się nie stało”, nie wytrzymują. Pod topniejącymi na surowych twarzach płatkami śniegu pojawiają się łzy bezradności.
- Czy widzimy szanse na wprowadzenie zmian? Szczerze? Nikłe, bardzo nikłe. Jeśli nasi rządzący się nie opamiętają, to nic z tego nie będzie. Nadzieja jest jednak zawsze. Gdyby jej je nie było, nie przyszlibyśmy tutaj... – mówi z kolei Krzysztof, rolnik z Kamienia.
Gdyby zmiany zależały tylko od dobrej woli polskiego rządu, to pół biedy. Ale tak niestety nie jest. Aby wyciągnąć nasze gospodarstwa z przepaści, należy zapukać wyżej, do drzwi osób decyzyjnych w Brukseli. Dlaczego? Z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze to unijni urzędnicy odpowiadają za obecne, niestety niekorzystne dla Polski, przepisy obowiązujące pomiędzy wspólnotą a Ukrainą. Polscy przedsiębiorcy uważają, że te przepisy, owszem, ratują Ukraiński rynek w czasie wojennej zawieruchy, ale jednocześnie doprowadzają do stanu agonii „ratownika”, czyli wspólnotę. Na wszystkich kursach pierwszej pomocy usłyszymy natomiast, że aby ratować, należy najpierw zadbać o siebie.
Jest też drugi powód czy też czynnik, który sprawia, że polscy producenci żywności nie mogą się czuć bezpiecznie. To europejski „zielony ład” - pakiet regulacji związany między innymi z założeniem redukcji CO2 oraz szeregiem innych regulacji, które mają sprawić, że ekologiczne ma być nie tylko codzienne, zwykłe, miejskie życie, ale również produkcja rolna. W jaki sposób unijni urzędnicy chcą osiągnąć ten stan?
- Zmusza się nas np. do tego, aby przeznaczyć 4% powierzchni gospodarstw na ugór. To powoduje realne, finansowe straty. Jeśli ktoś posiada gospodarstwo o powierzchni 100 ha, to proszę sobie policzyć, ile ziemi będzie musiał utrzymać w dobrej kondycji, nie mogąc jej w żaden sposób zagospodarować. Ale nie tylko. To także konieczność redukcji środków ochrony roślin o 50%. A warto zauważyć, że ukraińskie, wielkopowierzchniowe gospodarstwa nie muszą stosować absolutnie żadnych ograniczeń w produkcji. Swoje uprawy nawożą czym chcą – zauważa z kolei Tomek, młody rolnik z gminy Chełm.
Wszyscy są dorośli, wiedzą, że gra toczy się o duże stawki. Wygrywa mocniejszy, z większymi zasobami, bezwzględny w swoich działaniach. Rozumieją, a mimo to nie mogą uwierzyć. W co? Że nikt nie zapłacze nad ich grobem...
Poniżej galeria zdjęć:
Czytaj także:
Napisz komentarz
Komentarze