Chcieli mu wybić niepodległość z głowy
W komunistycznych więzieniach spędził w sumie 9 lat. Swój wyrok odsiadywał między innymi na lubelskim zamku, w Sztumie i Jelczu-Laskowicach. Wrócił do domu wychudzony, z powyrywanymi paznokciami, odbitymi nerkami. Zmieniony, nie do poznania. Do tego stopnia, że z domu chciała go wygonić nawet przyszła żona, Julia.
- Urodziłam się w 1959 roku, mama często opowiadała mi o ich pierwszych wspólnych latach po powrocie taty do domu. Wrócił po amnestii w 1956 roku. Początkowo sądziła, że to jakiś żebrak, jeden z tych, którzy chodzili wtedy po wsiach dosyć często i szukali wsparcia. Dopiero później uświadomiła sobie, że to przecież jej Józek. Nie mogła dojść do siebie – wspomina córka Błaszczuków, Urszula Głażewska.
Jeden z sąsiadów napominał nawet małą Urszulkę, „żeby nie dokuczała tatusiowi”. Błaszczuk nigdy nie opowiadał otwarcie o tym, co przeszedł, ale był blisko ludzi i swoich dawnych towarzyszy broni. Spotykali się czasem potajemnie, żeby pochylić się nad sprawami kraju i podzielić cierpieniem, jakiego na co dzień doświadczali.
- W zasadzie do końca, czyli do 1980 roku, ówczesna władza stale nękała ojca. Przechodziliśmy niezliczone rewizje, nieoczekiwane najścia, byliśmy też przez dłuższy czas wytykani palcami. Dopiero z czasem ludzie zorientowali się, że tata nie był „wrogiem” i „bandytą”, tylko walczył o wolność i niepodległość. Że należy mu się szacunek – wspomina pani Urszula.
Do oddziału porucznika Henryka Lewczuka, „Młota” Błaszczuk wstąpił w 1946 roku. Zaraz po tzw. wyzwoleniu, w 1944 roku, zaciągnął się do Milicji Obywatelskiej. W czasie okupacji pomagał okolicznym partyzantom w ukrywaniu broni, był łącznikiem, organizował żywność. Brał też udział w licznych akcjach dywersyjnych. Miał odpowiednie doświadczenie, ponieważ na dwa lata przed wybuchem wojny służył w 7. Pułku Piechoty Legionów w Chełmie. Umiał posługiwać się bronią, był obeznany z realiami twardej, żołnierskiej służby. Poszedł do milicji, aby móc dostarczać żołnierzom podziemia informacji na temat ruchów sowieckich wojsk w ternie i przekazywać inne, przydatne materiały. Dzięki swojej działalności był w stanie uprzedzać kolegów przed planowanymi obławami i większymi akcjami, w których zazwyczaj brały udział połączone siły Urzędu Bezpieczeństwa, Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego i NKWD. Pomagał, na ile mógł, ale doszedł do wniosku, że zdziała więcej, wstępując do oddziału. Wraz z nim do „Młota” dołączyło wtedy sześciu milicjantów z posterunku w Wojsławicach. W tamtym okresie na tym terenie panował niepodzielnie por. Lewczuk. Mówiło się nawet, że to „Rzeczpospolita Wojsławicka”.
Walka bez nadziei
„Młot” wydał bezwzględną walkę mnożącym się i organizowanym często przez samych komunistów, bandom rabunkowym. W dokumentacji UB zachowała się informacja o tym, że cała siatka konspiracyjna działająca wokół oddziału „Młota” liczyła ok. 1000 osób i była bardzo dobrze zorganizowana. UB nie udało się wprowadzić do grupy żadnego agenta. Do momentu ujawnienia się w marcu 1947 roku oddział pozostawał poza zasięgiem bezpieki. Liczne, spektakularne akcje wlewały w serca lokalnej społeczności nadzieję, że może być lepiej, a czas komunistycznego terroru rychło mnie.
Sława oddziału dotarła nawet do uszu angielskiego dziennikarza, Williama Dereka Selbiego, który spotkał się z żołnierzami w sierpniu 1946 roku w majątku Władzin koło Uchań. Selby pozostawał pod wielkim wrażeniem działalności i motywacji „Młota”, co znalazło odzwierciedlenie w opublikowanych przez niego artykułach na łamach czasopisma „Sunday Times”. Kontakty z podziemiem Selby nawiązał wcześniej za pośrednictwem uczennicy z Warszawy, Barbary Kuratowskiej, która we Władzinie przebywała na wakacjach.
Mimo dobrej passy Lewczuk nie miał wątpliwości, że dalsza walka jest bezcelowa. Do ujawnienia całego oddziału doszło 16 marca 1947 r. w Wojsławicach - „Młot” sam wybrał miejsce i czas całego wydarzenia, a powiatowa komisja ujawnieniowa zgodziła się na te ustalenia.
- Chłopcy, jesteście młodzi. Przed wami całe życie. Każdy z was na pewno tęskni za domem. Ujawnić się może ten, kto chce, nie będę nikogo namawiał - wspominał ostatnie przed rozwiązaniem oddziału słowa "Młota" jego podkomendny, Wacław Prystupa, ps. "Piskorz".
Ja sam zastanawiałem się wtedy, czy to dobrze, czy źle, że się ujawniamy - wspominał Prystupa.
Wyrok za „wolną Polskę”
Ujawnił się również „Lis”. Czas rodzinnej beztroski trwał jednak bardzo krótko. Bezpieka aresztowała Błaszczuka niedługo po tym, jak wrócił do domu. Trafił do więzienia, oczekując na najgorsze – wyrok śmierci. O tym, czy będzie żył, dowiedział się ostatecznie 27 stycznia 1951 roku.
„Są winni tego (wspólnie z Błaszczukiem na ławie oskarżonych znaleźli się pozostali milicjanci, którzy zeszli z posterunku w Wojsławicach – przyp. red.), że od maja 1946 roku do pierwszej połowy marca 1947 roku na terenie pow. chełmskiego byli członkami nielegalnego związku WIN – usiłującego przemocą znieść ustrój Państwa Polskiego i przebywali w oddziale „Młota” - brzmi jeden z punktów aktu oskarżenia Józefa Błaszczuka.
Zarzucono mu również, standardowo, nielegalne posiadanie broni, a w jego przypadku mowa była o tzw. siódemce, czyli Browningu.
- Po powrocie do domu próbował uprawiać ziemię. Nie miał do tego warunków, przede wszystkim zdrowia, które stracił bezpowrotnie. Ale był uparty. Działał, na ile tylko mógł. No i był blisko ludzi. Zawsze. Sąsiedzi wiedzieli, że mogą na nim polegać – mówi pani Urszula.
W jej domu słuchało się Wolnej Europy. Wspominano o żołnierzach, którzy zginęli w Katyniu, o sowieckiej Rosji, o naszej niełatwej historii. O tym, że Polska najwyraźniej „bywa”, a nie „jest”. Także i o tym, że wolność nie jest dana raz na zawsze.
- Ja tę historię zacząłem odkrywać poprzez przedmioty, które odnajdywaliśmy stopniowo w domu. Jakieś stare skrzynki amunicyjne, pordzewiałe magazynki, a nawet karabin Mauser, który ukryty był w starym domu dziadków w futrynie drzwi. Tego nie da się zapomnieć. Ta historia żyje w nas, rodzinie i tych ostatnich mieszkańcach, którzy jeszcze pamiętają sporo z trudnej przeszłości – dodaje syn pani Urszuli, Paweł.
Błaszczuk doczekał się w końcu swojej wymarzonej, wolnej Polski. Wiele lat po śmierci, ale jednak. W 1992 roku, po wielu latach dociekania prawdy, rodzina Józefa Błaszczuka otrzymała w końcu postanowienie o unieważnieniu wyroku z 1951 roku. W uzasadnieniu postanowienia stwierdzono, że „nie ulega wątpliwości, iż jego czyny były związane z działalnością na rzecz niepodległego państwa polskiego”.
Czytaj także:
Napisz komentarz
Komentarze