Ważne dzieło rodzi się z istotnych przesłanek. Autor siada do klawiatury z przekonaniem, że musi przekazać ważne prawdy. Przekazać, a przede wszystkim utrwalić. Bo ci, którzy je przechowują, odchodzą niespodziewanie. Znikają tak niepostrzeżenie, jak niepostrzeżenie pojawili się w naszym życiu.
- W moim przypadku wszystko zaczęło się od opowieści mojej babci. Siadałyśmy na przydomowej ławeczce i po prostu pytałam. O rodzinę, lokalną historię. Miejsca i ludzi. Z Pobołowicami babcia Janina była związana przez niespełna 100 lat. Tam się urodziła i tam odeszła. W tych opowieściach pojawiał się mój dziadek, którego ja nie mogłam niestety poznać. Pochodził z Wołynia – opowiada pani Katarzyna.
Złożonej historii gminy Żmudź czy samych Pobołowic nie można było niestety wyczytać z podręczników. Nie pojawiała się też na lekcjach. Opowiadać o niej umieli tylko ci, którzy przyszli tutaj za granicznej rzeki... Albo ich bliscy.
- Nagrywałam opowieści mojej babci. Poszukiwałam źródeł i innych przekazów, które byłyby w stanie uzupełnić obraz przeszłości Pobołowic. Potem zdecydowałam o tym, aby te relacje spisać. Początkowo do „szuflady”. Ale kiedy okazało się, że są ludzie, którzy naprawdę chcieliby to przeczytać, poszukałam jakiejś niedrogiej drukarni i wydrukowałam ten maszynopis w formie książki. Zupełnie amatorsko, w nakładzie kilkudziesięciu egzemplarzy. Teraz tych książek rozeszło się już całkiem sporo (śmiech). Może kiedyś uda się to zrobić w profesjonalnej formie – mówi o marzeniach badaczka lokalnej historii.
Świadków, którzy byliby w stanie przekazać konkretne informacje lub pomóc w zidentyfikowaniu niektórych miejsc, jest już niestety coraz mniej. A właściwie można ich policzyć na palcach jednej ręki.
- W podobnym wieku, co moja babcia, była również pani Sawicka. Pochodziła co prawda z pobliskich Leszczan, ale osiadła później w Pobołowicach. Także ona dostarczyła mi niezwykle cennych informacji. Niestety – już jej z nami nie ma – wspomina Paszkowska.

W domu pani Katarzyny mówiło się o „Ruskich” albo o „Rusinach”, czyli Ukraińcach, których w okresie międzywojennym trudno było do etnicznej mniejszości. W tamtych realiach stanowili raczej większość. Obraz tych ziem zmienił się po akcji „Wisła”, kiedy siłami Ludowego Wojska Polskiego rozprawiono się z bojownikami z Ukraińskiej Powstańczej Armii oraz Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Mieszkańców wiosek, które zlokalizowane były przede wszystkim na południowym wschodzie kraju, rozproszono i przesiedlono na tzw. ziemie odzyskane. Pierwsze działania przeprowadzono, na zlecenie KC PZPR, w roku 1947, a ostatnie w 1950. Szacuje się, że akcja wysiedleńcza objęła ok. 140 tys. cywili, których podejrzewano o sprzyjanie nacjonalistycznym bojówkom.
- W moich zapiskach pojawiają się też osoby, które związane są obecnie z Ukrainą i takimi miejscowościami, jak Równe czy Ostróg. Także z nimi wiążą mnie bardzo ciepłe wspomnienia. To była dobra współpraca – mówi o swoim projekcie pani Katarzyna.
Czas płynie nieubłaganie. Trzeba dać świadectwo. Jest jeszcze tyle wspomnień do utrwalenia, tyle osób do wysłuchania. Czy uda się ze wszystkim zdążyć?
- Myślę o tym, aby zająć się teraz Leszczanami. I może innymi miejscowościami naszej gminy. To wymaga jednak wytężonej, archiwalnej pracy. Nie jestem badaczką, a jedynie poszukiwaczką historii. Chcę ją utrwalić, ocalić. Chcę zrobić coś ważnego – motywuje swoje wybory mieszkanka gminy.
Niespokojna, artystyczna dusza nie pozwala pani Katarzynie zapomnieć o tych, którzy stanowili niegdyś sól tej ziemi. O tych, którzy, podobnie jak my, pracowali, kochali, nienawidzili, byli. Tutaj.
Czytaj także:
Napisz komentarz
Komentarze