Zbrodnia zbrodni nierówna. Sąd inaczej traktuje zabójstwo popełnione w afekcie, czyli pod wpływem silnego wzburzenia, a inaczej z chęci zysku lub z sadyzmu. W pierwszym przypadku sprawca może zostać nawet uniewinniony, natomiast w drugim zabójcy grozi najwyższy wymiar kary.
Czasami jednak trudno ustalić motyw morderstwa. Jedyną osobą, która go zna, jest zbrodniarz, ale rzecz jasna zrobi on wszystko, żeby prawda nigdy nie wyszła na jaw. Zdarza się także, że nawet sprawca nie wie, dlaczego pozbawił życia drugą osobę. I jaki wtedy sąd ma wydać wyrok?
Lała się nie tylko wódka, ale i krew
Pilichonki to tereny położone wzdłuż ulicy Lubelskiej w Chełmie przy drodze na Lublin. Dziś wznoszą się tam schludne domki jednorodzinne, ale pozostało też sporo zabudowy z okresu wczesnego PRL-u a nawet sprzed wojny. Gdyby nie anteny satelitarne i samochody na podwórkach, można byłoby odnieść wrażenie, że czas w wielu miejscach się zatrzymał.
W dwudziestoleciu międzywojennym na Pilichonkach z robotnikami i ich rodzinami (ich liczba znacząco wzrosła pod koniec lat dwudziestych w związku z rozpoczęciem budowy osiedla Dyrekcji Kolejowej) sąsiadowały wszelkiego autoramentu lumpy i niebieskie ptaki. Poczucie bezpieczeństwa spokojnych mieszkańców było kiepskie. Po zmroku starano się nie wychodzić z domu bez szczególnej potrzeby.
Przedwojenne kroniki policyjne pełne były wzmianek o tej części Chełma. A to ktoś kogoś pobił i obrabował, a to u niejakiej Zawadzkiej zamieszkałej pod numerem 109 znaleziono skradziony pierścionek. W nocy z 17 na 18 lutego 1925 r. na Pilichonkach doszło do bestialskiego morderstwa na tle... No właśnie, nie wiadomo było na jakim. Zdarzenie miało niecodzienny przebieg.
To ty Stachu?!
Zima 1924/25 zaskoczyła... wiosną. W styczniu w całej Polsce odnotowywano na termometrach temperaturę powyżej 10 stopni. Rekord padł w Zakopanem: 4 stycznia w zimowej stolicy Polski było aż 18 stopni na plus. Nietypowa aura z burzami zamiast zamieci panowała również w lutym. Mimo wszystko nie było aż tak ciepło, żeby w środku nocy paradować w stroju odpowiednim do letnich ćwiczeń cielesnych...
Minęła północ, mieszkańcy Chełma byli pogrążeni we śnie. Po wyludnionych ulicach z rzadka przemykał tylko bezpański kot lub pies. Jednak ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś. Żołnierz pełniący wartę przed bramą koszar 7 Pułku Piechoty Legionów wolał nawet nie myśleć o drzemce, chociaż niczego tak bardzo nie pragnął, niż przyłożyć choćby na kilka minut głowę do poduszki. Służba przebiegała nad wyraz spokojnie, co niewątpliwie nie pomagało młodemu szeregowemu walczyć z sennością. Nie spodziewał się, że niespodzianki tej nocy dopiero były przed nim.
W chwili, gdy dyskretnie zakrył usta dłonią, żeby stłumić ziewnięcie, usłyszał w pobliżu jakiś szelest. Spojrzał na rosnące nieopodal bramy zarośla i odniósł wrażenie, że jest tam ktoś, kto wpatruje się w niego. Na wszelki wypadek poprawił karabin na ramieniu. Zbliżył się do krzaków, chrząknął. Nikt się nie wychylił, ale wartownik założyłby się o miesięczny żołd, że dziwny szmer nie był złudzeniem słuchowym.
- Hej, wyłazić mi stamtąd, bo ubiję! - zakrzyknął gromkim głosem, choć w głębi duszy czuł się nieswojo. Bóg jeden wiedział, kto się tam ukrywał. Może jakiś sabotażysta lub szpieg komunista? Ale to nie był nikt taki. Gdy z zarośli wychynęła głowa, żołnierz znowu krzyknął. Tym razem ze zdumienia.
- To ty, Stachu? Co tu u diabła robisz? - spytał z niedowierzaniem. Domniemany wróg ojczyzny, którego gotów był zastrzelić w razie konieczności okazał się jego starym kumplem, Stanisławem Zajączkowskim, który mieszkał na stałe w Łucku. Wyszedł z zarośli, a wtedy szeregowy 7 Pułku Piechoty Legionów aż otworzył usta ze zdziwienia. Jego kolega z Łucka, który nie wiadomo dlaczego odwiedził go w środku nocy i w jakim celu chował się w krzakach, miał na sobie jedynie bieliznę...
Jakaś dziwna historia
Wciąż zadawał mu pytania, na które tamten najwidoczniej nie miał zbyt wielkiej ochoty odpowiadać. Nie wdając się w długie gadki wyjaśnił, że został przyłapany in flagranti przez męża pewnej blondyny z ulicy Trubakowskiej. Ten facet to był kawał chłopa i krzyczał, że zaraz poleje się krew. W takiej sytuacji wolał nie czekać na rozwój wydarzeń, tylko wyskoczył przez okno (na szczęście to był parter) w gaciach i podkoszulku.
Skończywszy wyjaśnienia, poprosił kumpla o skombinowanie jakichś łachów. Tłumaczył, że nikogo w Chełmie nie zna, a nazajutrz skoro świt musi wracać do Łucka.
Jakże nie pomóc staremu druhowi? Wartownik kazał mu poczekać w zaroślach, po czym ruszył w głąb koszar. Po kilku minutach przyszedł z ubraniem.
- Spodnie mogą być na ciebie za krótkie, ale nic innego nie znalazłem. A ładna chociaż była?
Zajączkowski znowu nie odpowiedział na jego pytanie. Szybko się ubrał, mruknął "dzięki, przyjacielu", po czym oznajmił, że musi już uciekać.
Gdy odszedł, poczciwy żołnierz nie myślał już o drzemce, lecz o spotkaniu z dawno niewidzianym kolegą oraz o historii, którą mu opowiedział. Miał wrażenie, że Staszek go okłamał. Bo niby dlaczego po rzekomym przyłapaniu go przez zazdrosnego męża Zajączkowski przyszedł do niego, zamiast udać się do miejsca, gdzie się zatrzymał po przyjeździe do Chełma? Czy to możliwe, żeby wybrał się w długą podróż z Łucka, nie zabierając garderoby na zmianę? I jakim to sposobem chciał jutro rano wracać, nie mając grosza przy duszy? Przecież w ubraniu, jakie dostał nie było żadnych pieniędzy, a chyba nie trzymał ich w kalesonach...
W pewnym momencie drgnął. Przypomniał sobie pewien szczegół, na który zwrócił uwagę, gdy Zajączkowski wkładał koszulę, ale dopiero teraz ogarnięty wątpliwościami uznał, że to może być coś bardzo ważnego. Zauważył, że Staszek miał palce i dłonie obu rąk pobrudzone krwią...
Nocny horror u Misztalów
Nazajutrz po Chełmie rozniosła się wieść o morderstwie na Pilichonkach. Widownią krwawego dramatu był parterowy dom, w którym mieszkała rodzina Misztalów. Sąsiedzi widzieli u nich ekipę policyjną oraz karetkę pogotowia ratunkowego przybyłą ze szpitala św. Mikołaja.
Antoninę Misztalową zbudziły w środku nocy jęki. Otworzyła oczy i zobaczyła, że jej mąż leży obok łóżka w kałuży krwi z pogruchotaną czaszką. Krzyknęła ze zgrozy, a potem usłyszała odgłosy walki z pokoju, w którym spała jej matka. Gdy do niej przybiegła, ujrzała ją na podłodze, a nad nią mężczyznę zadającego jej ciosy tasakiem. Misztalowa zasłoniła sobą matkę i zaczęła się szamotać z napastnikiem. Udało jej wypchnąć go za próg. Uciekł bez butów w samej tylko bieliźnie.
Za chwilę zbiegli się sąsiedzi zaalarmowani wołaniem o pomoc. Sprowadzili policję i lekarza. Z trojga rannych Antonina Misztalowa doznała niegroźnych, powierzchownych obrażeń. Natomiast jej mąż i matka w stanie ciężkim trafili do szpitala. Oboje mieli roztrzaskane tasakiem głowy, a Ludwika Bobrykowa w trakcie szamotaniny z napastnikiem straciła palec u prawej ręki. W kilka godzin później 67-letnia kobieta zmarła w wyniku odniesionych obrażeń. Męża Misztalowej lekarze uratowali, ale nie doszedł już później nigdy do pełnej sprawności.
Jedna, najwyżej dwie noce
Antonina Misztalowa zeznała, że przed dwoma dniami odwiedził ich znajomy jej męża niejaki Stanisław Zajączkowski, na stałe zamieszkały w Łucku przy ulicy Krakowskiej 13. Powiedział, że przyjechał do pracy i poprosił, żeby pozwolili mu u siebie przenocować, tłumacząc, że nie stać go na hotel.
- No dobrze, ale jedna, najwyżej dwie noce – zgodziła się Misztalowa.
Zajączkowski przyrzekł, że za dwa dni się wyniesie.
Pierwsza noc upłynęła spokojnie. Nazajutrz Zajączkowski wstał o świcie i zaraz wyszedł. Nie było go cały dzień. Wrócił wieczorem, coś tam zjadł i położył się. W nocy dokonał morderstwa. Ani Misztalowa, ani jej mąż, który odzyskał w szpitalu przytomność, nie mieli pojęcia, dlaczego mężczyzna na nich napadł.
Misztal powiedział policji, że nie znał zbyt dobrze Zajączkowskiego. Niewiele o nim wiedział. Udzielenie mu noclegu było więc z ich strony pewną lekkomyślnością, ale jakże nie pomóc człowiekowi w potrzebie?
Sprawca niczego nie ukradł, niewiadomy był zatem motyw krwawej zbrodni. Zarządzono pościg za mordercą. W kilka godzin po wszczęciu dochodzenia do komisarza Grużewskiego z chełmskiej policji zgłosili się z ważną informacją sierżant i szeregowy z 7 Pułku Piechoty Legionów. Szeregowy, pełniący ostatniej nocy wartę, opowiedział o spotkaniu z Zajączkowskim, który przyszedł do niego zakrwawiony i jedynie w bieliźnie, żeby pożyczyć jakieś ubranie.
- Jego historyjka o przyłapaniu przez zazdrosnego męża wydała mi się podejrzana. A gdy rano usłyszałem o morderstwie, od razu dodałem dwa do dwóch – stwierdził rezolutny żołnierz. Powiedział policji, w jakim kierunku oddalił się jego kolega. Niedługo potem zatrzymano mordercę i odstawiono go do aresztu.
Surowy wyrok sądu doraźnego
Sędzia śledczy oskarżył Stanisława Zajączkowskiego o zabójstwo Ludwiki Bobrykowej popełnione ze szczególnym okrucieństwem i o usiłowanie pozbawienia życia córki i zięcia kobiety. Zajączkowski przyznał się do winy, utrzymywał jednak, że nie wie, z jakiego powodu zbudził się w środku nocy, chwycił tasak i zaatakował nim ludzi, którzy pozwolili mu przenocować u siebie. Być może udawał chorego umysłowo, żeby uniknąć kary za zbrodnię. Sędzia i prokurator nie dali się nabrać na rzekomą niepoczytalność sprawcy.
Zapadła decyzja o przeprowadzeniu procesu Stanisława Zajączkowskiego w trybie doraźnym przed Sądem Okręgowym w Lublinie. Dla oskarżonego była to fatalna wiadomość. Rozprawy w trybie doraźnym trwały o wiele krócej niż w postępowaniu zwyczajnym, a kary były nieporównanie surowsze. W zasadzie nie istniała możliwość odwołania się od wyroku. Chociaż sądy doraźne były krytykowane przez lewicowych parlamentarzystów i niektórych publicystów, w dwudziestoleciu międzywojennym wprowadzano je wielokrotnie na mocy rozporządzeń Rady Ministrów w celu prewencyjnym.
W trakcie rozprawy, gdy sąd próbował poznać motywy działania sprawcy, pojawił się wątek rabunku. Antonina Misztalowa zeznała, że jej mąż sprzedał niedawno plac budowlany. Okazało się, że Zajączkowski wiedział o tym. Być może zaatakował Misztali, żeby ich okraść. Ale nie dowiedziono mu popełnienia zbrodni z chęci zysku. Jeśli miałby taki zamiar, to jego zachowanie było dziwne i zupełnie nielogiczne. Zamiast postraszyć gospodarzy zabójstwem i zmusić ich do wydania pieniędzy, on rzucił się na nich z tasakiem, jak dzikie zwierzę, nie mówiąc czego od nich chce. I nie zabrał im gotówki.
Nieustalenie motywu nie miało wpływu na wysokość orzeczonej kary. 11 kwietnia 1924 r. po dwudniowej rozprawie sąd uznał Stanisława Zajączkowskiego winnym stawianym zarzutom i skazał go na karę śmierci przez rozstrzelanie oraz na pozbawienie praw stanu. Miejscem, w którym w Lublinie rozstrzeliwano skazanych na śmierć, były Górki Czechowskie, o których tak dużo się dziś mówi w mieście. I tam zabrano Stanisława Zajączkowskiego, a pluton egzekucyjny wykonał na nim wyrok.
Czytaj także:
- Jednego zdradziło mocne piwo, drugiemu nie chciało się iść
- Kraj. Przestępstwo jak z filmu. 48-latka udawała 85-latkę [ZDJĘCIA]
- Są podejrzani o brutalną egzekucję. Wpadli po 3 latach
- Zarzut i areszt za cios butelką w głowę. Zatrzymany 32-latek był już notowany
- Gm. Dorohusk. 130 bel poszło z dymem. Ktoś je podpalił [ZDJĘCIA]
Napisz komentarz
Komentarze