Ale dopiero teraz zaczął się prawdziwy koszmar. Każdy dzwonek do drzwi wywoływał paniczny strach. Bo może jednak ktoś coś widział albo się domyślał?
Zakurzone zawiniątko
Dręcząca niepewność trwała dwa miesiące. Zakończyła się wczesnym rankiem 8 grudnia 1999 r. W tym dniu przed blok na jednym z chełmskich osiedli mieszkaniowych podjechało kilka radiowozów policyjnych. Był również prokurator i pracownik administracji osiedlowej. Funkcjonariusze w czarnych mundurach weszli do klatki schodowej. Zachowywali się bardzo tajemniczo. Nie udzielali żadnych informacji i napominali ciekawskich, żeby się rozeszli i nie utrudniali im pracy.
Nakazali wszystkim opuszczenie piwnic, po czym sami tam weszli, zaopatrzeni w kilofy i długie przewody. Z pomieszczenia, w którym znajdowały się instalacje wodno-kanalizacyjne, zaczęły w pewnej chwili dochodzić odgłosy kucia i kruszenia betonu. Lokatorzy podejrzewali, że w piwnicy została podłożona bomba, a policja właśnie ją rozbraja. Pilnowali dzieci.
Ale w bloku nie było żadnej bomby. Po upływie jakichś 20-30 minut funkcjonariusze wynieśli z piwnicy nieduże, pokryte kurzem zawiniątko. Następnie udali się na drugie piętro. Zapukali do jednego z mieszkań, z którego wyprowadzili kobietę i mężczyznę, skutych kajdankami. Byli to małżonkowie, 32-letnia Marzena i 37-letni Jarosław Sz. Zostali zatrzymani pod zarzutem zabójstwa dziecka.
Taka spokojna rodzina
Mieszkańcy bloku byli zszokowani. Przecież to tacy spokojni i sympatyczni ludzie! Porządna rodzina, żadna patologia. Nikt nie uwierzył, że zabili dziecko. No bo jakże? Przecież wszystkie dzieci Marzeny i Jarosława Sz. – a mieli trójkę – żyją, żadnego nie brakuje. O co tu chodzi? Niektórzy uważali, że zaszła jakaś koszmarna pomyłka. Może policja przyjechała nie pod ten adres? Takie rzeczy się zdarzają. A potem przepraszają w telewizji, tłumaczą się, że są tylko ludźmi i czasami popełniają błędy.
W tym przypadku o pomyłce nie mogło być mowy. Jeszcze tego samego dnia, małżonkowie Sz. przyznali się w trakcie przesłuchania do postawionego zarzutu i decyzją Sądu Okręgowego w Lublinie zostali tymczasowo aresztowani.
Jedynym żywicielem pięcioosobowej rodziny był Jarosław Sz. Z zawodu murarz, pracował w prywatnej firmie remontowo-budowlanej, zajmującej się robotami wykończeniowymi. Zarabiał "na rękę" w granicach 700 zł miesięcznie. Jego żona Marzena nie pracowała. Miała ukończoną tylko szkołę podstawową. Przez dwa lata uczęszczała do liceum medycznego, ale nauki nie ukończyła, bo wyszła za mąż. Zajmowała się domem i dziećmi.
Żyli bardzo oszczędnie. Jedna pensja z trudem pozwalała na utrzymanie pięciu osób. Pod koniec lat 90. ledwie wiązali koniec z końcem. Jarosław i Marzena wszystkiego sobie odmawiali, żeby mieć na jedzenie i opłacenie czynszu. Wydatki były coraz większe. Wszystko drożało. Dzieci rosły, potrzebowały nowych ubrań, podręczników szkolnych, lepszego pożywienia. Na przyjemności już nie starczało. Ich szkolni koledzy mieli komputery, a oni mogli jedynie pomarzyć o takich luksusach...
Kalendarzyk zawiódł
Mimo trudnej sytuacji materialnej i związanych z tym problemów i stresów, rzadko się kłócili. Odnosili się do siebie z szacunkiem i miłością. Jarosław Sz. nie pił. Nie pozwalał sobie nawet na piwo po pracy. Szkoda mu było pieniędzy. Wszystko, co zarobił, przynosił do domu.
Jako jeszcze dość młodzi ludzie nie rezygnowali z przyjemności łóżkowych. Ale nie planowali więcej dzieci. Najzwyczajniej nie było ich stać. Kochali się, nie stosując jednak żadnych "zabezpieczeń" przed niechcianą ciążą. W zasadzie jedynym środkiem antykoncepcyjnym był tzw. kalendarzyk małżeński. Marzena Sz. regularnie go prowadziła.
Kalendarzyk małżeński ma jednak to do siebie, że niekiedy zawodzi. Marzena pomyliła się w swoich kobiecych obliczeniach. Na konsekwencję tej pomyłki nie trzeba było długo czekać.
- Wiesz, chyba znów jestem w ciąży - powiedziała do męża. Jarosław próbował bagatelizować problem. Mówił, że to przecież nie jest jeszcze nic pewnego. Gdy okazało się, że jednak jest, starał się być optymistą.
- No cóż, wychowaliśmy trójkę, to damy sobie radę i z czwartym - pocieszał żonę.
- Okej, tylko za co? Wczoraj zapłaciłam za mieszkanie i prawie nic nam nie zostało do końca miesiąca. A jeszcze mamy rachunek za światło. Spodziewasz się, że coś się poprawi? Bo ja nie i nie wiem, co zrobimy, jeśli dojdzie jeszcze jedno dziecko...
- Może poproszę szefa o podwyżkę...
Podwyżki nie dostał. Sytuacja gospodarcza kraju zaczęła się gwałtownie załamywać. Firmy – również i budowlane - padały albo nie wypłacały pracownikom poborów. Jarosław Sz. mógł mówić o szczęściu, że w ogóle przynosił jakiekolwiek pieniądze do domu.
Małżonkowie prawie wcale nie rozmawiali o czwartym dziecku. Marzena Sz. bardzo niechętnie podejmowała ten temat. Nie chodziła na badania do ginekologa. Ustaliła z mężem, że nikomu nie powiedzą o ciąży. Ani rodzicom, ani znajomym, ani nawet dzieciom. Wyjątkiem była Joanna C., najbliższa przyjaciółka Marzeny.
Marzena nie pamiętała, kiedy zaczęła myśleć o pozbyciu się niechcianej ciąży. Zastanawiała się nad tym jednak i nawet próbowała umyślnie poronić. Będąc w piątym miesiącu, kupiła pokątnie za 120 zł preparat, który podobno powodował utratę płodu. Wykorzystując umiejętności nabyte w szkole medycznej, sama rozpuściła preparat w wodzie i wstrzyknęła sobie roztwór. Nie poroniła jednak. Więcej prób nie podejmowała. Termin porodu zbliżał się szybkimi krokami.
Nagle wyrwała dziecko
Tego dnia Jarosław malował ściany w mieszkaniu. Dzieci były w szkole. Poczuła bóle zwiastujące rozwiązanie. Poprosiła męża o sprowadzenie Joanny C. Przyjaciółka zjawiła się niemalże w ostatniej chwili. We dwie poszły do łazienki.
- O Boże, to już zaraz nastąpi - wykrztusiła. Koleżanka nie zdążyła nawet spytać, czy ma wezwać pogotowie. Marzena Sz. zrzuciła ubranie i poprosiła Joannę o napełnienie wanny wodą. Weszła, położyła się i po kilkunastu sekundach urodziła dziewczynkę. - Dziecko żyło. Wyglądało na zdrowe. Pomagając odciąć pępowinę, widziałam, że się ruszało i oddychało - zeznała później Joanna C.
Nagle Marzena Sz. wyrwała noworodka z rąk koleżanki. Nic nie mówiąc, zanurzyła dziecko w wodzie. Mocno przycisnęła je do dna wanny i trzymała tak około minuty. - Co ty robisz, zwariowałaś?! - krzyknęła do niej Joanna C. Nie zareagowała. Zszokowana przyjaciółka wybiegła z łazienki i czym prędzej opuściła mieszkanie. Nikomu nie powiedziała, czego była świadkiem. - Bardzo mnie to wszystko przeraziło - wyjaśniała w śledztwie.
Dla nich musisz żyć...
Gdy zorientowała się, że dziecko nie żyje, wpadła w panikę. Wystraszyła się, że pójdzie do więzienia za zabójstwo i postanowiła nie dopuścić do tego. Zdecydowała ukryć gdzieś zwłoki. Najpierw schowała je do pralki automatycznej, a po kilku godzinach do zamrażarki. Potem przyszło jej do głowy, żeby zanieść ciało do piwnicy, ukryć w dole, służącym do przechowywania ziemniaków i zabetonować otwór. Ale sama tego nie zrobi. Postanowiła powiedzieć o wszystkim mężowi.
Zajęty malowaniem ścian Jarosław Sz. nie wiedział nawet, że żona odbyła w łazience poród. Gdy usłyszał, co zrobiła i jakie zdanie mu wyznaczyła, bardzo się rozgniewał. Krzyknął do Marzeny, że nie chce jej znać. To koniec. Jutro się wyprowadzi. Nie będzie dzielił życia z morderczynią.
- Przecież mogliśmy oddać dziecko do adopcji. O tym pewnie nie pomyślałaś – mówił z pretensją.
Później jednak złagodniał. Zgodził się na plan żony. Owinął zwłoki dziecka w kurtkę ortalionową i kiedy na klatce schodowej nikogo nie było, zaniósł zawiniątko do piwnicy. Umieścił je w dole na kartofle. Następnie przygotował cement i zaprawę murarską. Zaczął zasypywać dół. Pomyślał o zabezpieczeniu "grobu" metalowymi rurami i prętami.
Bali się każdego dzwonka do drzwi
Nikt niczego nie zauważył. Nikt, poza Joanną C. nie wiedział, że Marzena była w ciąży. Nie czuli się jednak bezpiecznie. Przez dziesięć tygodni żyli w strachu i niepewności. Mimo wszystko ktoś mógł zobaczyć, jak Jarosław Sz. zamurowywał otwór w piwnicy. Codziennie spodziewali się wizyty policji. Marzenę męczyły makabryczne sny. Popadła w depresję.
- Chyba sobie coś złego zrobię. Zabiłam, więc nie zasługuję na to, żeby żyć – płakała.
- Nie rób więcej głupot – mąż także to wszystko przeżywał. - Co się stało, już się nie odstanie. Ale mamy jeszcze troje dzieci i o nich teraz musimy myśleć. Dla nich musisz żyć...
Sumienie gryzło także Joannę C. Ciągle miała przed oczami, jak Marzena wyrywa z jej rąk dziecko i zanurza je w wodzie. Domyślała się, że urodzona w łazience, w jej obecności, dziewczynka nie żyje. Nigdy bowiem jej już nie zobaczyła. Gdy odwiedzała Marzenę i pytała o jej najmłodszą córeczkę, przyjaciółka odpowiadała, że opiekują się nią dziadkowie, albo, że zachorowała i leży w szpitalu. Sprawdziła to i była w stu procentach pewna, że Marzena ją okłamuje. Po dwóch miesiącach powiadomiła o swoich podejrzeniach prokuraturę.
Pod wpływem szoku porodowego
Biegli lekarze sądowi ustalili, że dziecko Marzeny i Jarosława Sz. zmarło na skutek uduszenia. Dziewczynka urodziła się na początku października 1999 r. Przyszła na świat żywa i zdrowa, bez widocznych wad rozwojowych.
Prokuratura Okręgowa w Lublinie oskarżyła Marzenę Sz. o pozbawienie życia dziecka w okresie porodu. Kobieta przyznała się do zarzucanego czynu, zarówno w postępowaniu przygotowawczym, jak i podczas rozprawy sądowej.
- Znajdowałam się szoku, jak przez mgłę przypominam sobie poród - wyjaśniała. - Wydawało mi się, że noworodek jest zdeformowany i chyba dlatego go udusiłam.
Była badana przez psychiatrów, którzy stwierdzili, że jest osobą zdrową psychicznie, aczkolwiek w sytuacjach dla niej trudnych reaguje depresją. Ma niską samoocenę.
Na ławie oskarżonych zasiedli również Jarosław Sz. i Joanna C. Mężowi głównej oskarżonej postawiono zarzut poplecznictwa oraz utrudniania postępowania. Natomiast przyjaciółka Marzeny Sz. odpowiadała przed sądem za umyślne zaniechanie udzielenia pomocy człowiekowi w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia. Widząc, że Marzena Sz. dusi dziecko, powinna próbować ją powstrzymać. Mogła zawołać jej męża, który przebywał w mieszkaniu. Nie zrobiła nic, żeby uratować dziecko. Joanna C., podobnie jak małżonkowie, przyznała się do winy.
Sąd Okręgowy w Lublinie uznał, że Marzena Sz. dopuściła się dzieciobójstwa pod wpływem szoku porodowego. Za okoliczność łagodzącą uznano trudną sytuację materialną oskarżonej. Wzięto też pod uwagę jej dotychczasową niekaralność i dobrą opinię. Została skazana na 1,5 roku pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem wykonania kary na trzy lata. Taki sam wyrok zapadł wobec jej męża. Joannę C skazano na 1 rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata.
Zmieniono personalia
Czytaj także:
Napisz komentarz
Komentarze