Stary Brus znajduje się na terenie Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego. Latem nie ma tu tak wielkiego natłoku turystów, jak nad Jeziorem Białym czy Zagłęboczem. Jest cisza, spokój i czyste powietrze. Można pochodzić po lesie lub odpocząć nad wodą. Jednak nawet w tak zdawałoby się idyllicznym zakątku, dochodzi do niebywałych tragedii. Przed kilkunastoma laty mieszkańcami Starego Brusa wstrząsnęła tajemnicza śmierć dwóch młodych mężczyzn.
Wakacje w rodzinnej wsi
Rodzice Kamila i Grześka byli bardzo dumni ze swoich synów. 21-letni Kamil P. studiował na Politechnice Warszawskiej, a starszy o 2 lata Grzegorz Z. na Akademii Rolniczej w Olsztynie. Większą część roku przebywali z dala od rodzinnej wsi i raczej nie wiązali z nią swojej przyszłości. Bardzo jednak lubili spędzać wolny czas w Starym Brusie, gdzie mieszkali ich bliscy i przyjaciele.
Uważano, że mają dobrze poukładane w głowach i stawiano ich za przykład dla innych. Za kilka lat jak pokończą studia, będzie im się lepiej wiodło niż tym, którzy zamiast do szkoły na lekcje, woleli iść na wagary. Jednak Kamil i Grzegorz bynajmniej nie wynosili się z tego powodu. Pozostali tymi samymi sympatycznymi chłopakami, jakimi byli, zanim wyjechali ze Starego Brusa w "wielki świat". Woda sodowa im nie uderzyła. Każdemu mówili "dzień dobry", pomagali rodzicom w pracy na roli, a jeśli czas pozwalał, w miejscowym kościele służyli do mszy jako ministranci.
W 2001 r. spędzali w Starym Brusie ostatni miesiąc studenckich wakacji. Spali do południa, zajadali się domowymi smakołykami, spotykali się z kolegami, chodzili z nimi na piwo i do dyskoteki. Mogli sobie pozwolić na odrobinę lenistwa. Do rozpoczęcia roku akademickiego zostało jeszcze trochę czasu.
Obaj lubili wodę i byli zapalonymi wędkarzami. W poniedziałek, 3 września, postanowili wybrać się pod wieczór na ryby. Ojciec Grzegorza - widząc, jak syn przygotowuje ekwipunek wędkarski - zwrócił się do niego z prośbą: - Jak już będziecie łowić, to rozejrzyjcie się za kłusownikami.
- A co? Znowu są? No to trzeba zgłosić sprawę na policję – poradził Grzegorz.
- Myślisz, że nie zgłaszałem? I co to dało? Spisali protokół i na tym koniec. Powiedzieli, że jak ich złapią, dadzą znać - wzruszył ramionami pan Z., który był właścicielem kilku stawów hodowlanych.
Pewnie zanocowali w rybakówce
Popłynęli łódką. Mieli wrócić za 3-4 godziny. Jednak zapadła noc, a wciąż ich nie było. Rodzice nie martwili się o nich. Zwłaszcza ojcowie: wiadomo, że jak ryba bierze, to człowiek nie patrzy na zegarek. A poza tym to nie dzieci, lecz dorośli mężczyźni. Wzięli dość jedzenia, więc nie zgłodnieją. Albo złowili sobie kolację i upiekli zdobycz na ognisku. W rodzinnej wsi, gdzie wszyscy ich znali, nic złego nie mogło im się przydarzyć. Nie ma powodu, żeby się martwić.
Kiedy jednak nie wrócili do rana, cień niepokoju w obu domach się pojawił. Nigdy na tak długo nie wypływali. O godzinie czwartej ojciec Grzegorza poszedł nad staw. W brzasku świtu zobaczył z odległości kilkuset metrów, że łódka, którą popłynęli Grzegorz i Kamil kołysze się w szuwarach przy grobli. Znajdował się tam prymitywny szałas, zwany "rybakówką". Wędkarze mogli schronić się w nim przed deszczem i chłodem, a niektórzy nawet nocowali, chociaż w starym szałasie nie było żadnych wygód.
Mężczyzna odetchnął z ulgą. Wyglądało na to, że chłopcy łowili do późna, a potem nie chciało im się wiosłować z powrotem i poszli spać do rybakówki. Ale uspokoił się na krótko. Ogarnięty dziwnym przeświadczeniem, że stało się coś strasznego, wrócił do domu, starannie ukrywając obawy przed rodziną. To pewnie jakieś głupie myśli, a chłopaki tylko patrzeć jak wrócą, więc nie ma sensu innych martwić - przekonywał sam siebie.
Leżeli obok siebie
Jego żona też coraz bardziej się denerwowała i w przeciwieństwie do męża, nie kryła się z tym. Co chwilę spoglądała zafrasowanym wzrokiem na ścienny zegar w kuchni i z każdą upływającą minutą jej niepokój wzrastał. Siedzieli w milczeniu przy stole. Gdy minęło kilkadziesiąt minut, ojciec Grzegorza wstał i powiedział, że popłynie na groblę i sprawdzi, co się tam dzieje.
- Myślisz, że... kłusownicy? - pani Z. nie dokończyła zdania, a on nie odpowiedział na pytanie. Wziął drugą łódkę i wypłynął na staw. Promienie wschodzącego słońca migotały na łagodnych falach i rozpraszały resztki porannej mgły. Zapowiadał się ciepły i pogodny dzień.
Przy wejściu do domku rybackiego widniały ślady palonego ogniska. W trawie poniewierały się puszki po piwie, zatłuszczone papiery i niedopałki papierosów. Z wnętrza nie dobiegały żadne odgłosy i ta cisza bardzo zaniepokoiła pana Z. Przecież jakby spali, to byłoby słychać ich oddechy. Grzesiek tak czasem chrapie, że cały dom się trzęsie...
Z mocno bijącym sercem wchodził do środka. A potem krzyknął ze zgrozy. Zobaczył syna i jego kolegę w kałuży zakrzepłej krwi na podłodze. Mieli przestrzelone głowy. Obok ciała Kamila leżał pistolet. Ojciec jeszcze się łudził, że żyją. Przykucnął i próbował cucić syna, delikatnie potrząsając jego ramię. Były to niestety bezskuteczne zabiegi. Obaj nie dawali znaków życia.
Gdy w końcu zrozumiał straszną prawdę, czym prędzej wrócił na drugi brzeg. Po kilkunastu minutach do Starego Brusa przyjechała na sygnale karetka pogotowia i wozy policyjne. Lekarz stwierdził zgon Grzegorza Z. i Kamila P. Studenci zginęli w wyniku obrażeń centralnego układu nerwowego, powstałych po postrzałach w głowę z pistoletu, który leżał przy zwłokach. Jak się okazało, stanowił on własność ojca Grzegorza Z. Pożyczył go studentom, żeby w razie spotkania z kłusownikami, mieli czym ich postraszyć.
Zemsta kłusowników?
Zjawili się funkcjonariusze wydziału kryminalnego z Chełma oraz ekipa z komendy wojewódzkiej w Lublinie. Dołączył prokurator. Ciała martwych studentów przekazano do zakładu medycyny sądowej, celem przeprowadzenia autopsji. Przystąpiono do zabezpieczania śladów. Miejsce zdarzenia zostało ogrodzone biało-czerwoną taśmą. Nikogo z osób postronnych nie dopuszczano tam i nie udzielano żadnych informacji.
Po przesłuchaniu rodzin zastrzelonych chłopaków policja dowiedziała się, że poprzedniego dnia w godzinach popołudniowych Grzegorz Z. i Kamil P. wybrali się łódką na ryby. Z całą pewnością popłynęli tylko we dwóch. Kilka osób widziało, jak wiosłowali do domu rybackiego na grobli. Tam doszło do dramatu. Więcej ustaleń spodziewano się uzyskać po poznaniu wyników sekcji zwłok, przeanalizowaniu śladów zabezpieczonych na miejscu tragedii oraz po badaniach broni, z której padły strzały.
Wiadomość o śmierci Grzegorza i Kamila jak grom z jasnego nieba spadła na mieszkańców Starego Brusa w pogodny, wrześniowy poranek. Ludzie nie mogli uwierzyć w to, co się stało. Tacy młodzi, całe życie było przed nimi. Jeszcze wczoraj chodzili, żartowali. A dziś już ich nie ma...
Niektórzy podejrzewali, że studenci padli ofiarą zemsty ze strony kłusowników. Popłynęli na groblę, przyłapali złodziei na gorącym uczynku, a tamci w obawie, żeby nie powiadomili policji, zabili ich. Kłusownicy mocno dawali się we znaki właścicielom stawów rybnych. Wypuszczali się na złodziejskie wyprawy najczęściej nocą. Nie łowili ryb na wędkę (na takich, co bez zezwolenia wyciągali z wody 2-3 sztuki, patrzono przez palce), lecz zastawiali sieci i posługiwali się innymi przemyślnymi pułapkami, które nie tylko umożliwiały im kradzież dużych ilości ryb, ale powodowały również zniszczenia ekosystemu.
Sprzętu, jaki mają na wyposażeniu kłusownicy, nie można kupić w ogólnodostępnym sklepie wędkarskim. Żeby go mieć, trzeba prowadzić legalną działalność rybacką. Jak to więc możliwe, że posługiwali się nim kłusownicy? To proste – kradli również specjalistyczny sprzęt do połowu.
Poszkodowani gospodarze niejednokrotnie zgłaszali kradzieże policji. Latem 2001 r. w rejonie Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego prowadzono kilka postępowań przeciwko kłusownikom. Jeziora i inne akweny często kontrolowali funkcjonariusze straży rybackiej. Na ogół jednak łapano "detalistów". "Grube ryby" (nomen omen) pozostawały bezkarne.
Policja prowadząca pod nadzorem prokuratury śledztwo w sprawie śmierci studentów brała pod uwagę, że Grzegorz i Kamil zginęli z rąk złodziei ryb, których przyłapali na kradzieży. Postanowiono przesłuchać kilku mieszkańców okolicznych miejscowości, którzy w przeszłości odsiadywali wyroki za tego rodzaju przestępstwa, bądź byli podejrzewani, że nadal je popełniają. Jednakże w miarę prowadzonych czynności pojawiało się coraz więcej wątpliwości. Ostatecznie wykluczono zbrodnię z zemsty.
Strzelał tylko jeden
We krwi Grzegorza Z. i Kamila P. stwierdzono znaczną ilość alkoholu spożytego przez studentów na krótko przed śmiercią. W rybakówce policja znalazła kilkanaście starych puszek po piwie i innych napojach gazowanych, a także opróżnioną w 3/4 butelkę koniaku. Ustalono, że właśnie tym alkoholem raczyli się mężczyźni. Być może ryba nie brała i postanowili rozgrzać się czymś mocniejszym. Albo wyprawa wędkarska była tylko pretekstem, żeby mogli wyrwać się z domu i popić poza zasięgiem rodziców.
Ujawnione okoliczności pozornie mogły uprawdopodabniać hipotezę, że zostali zastrzeleni przez osobę trzecią. Koniak to mocny alkohol. Pity w krótkich odstępach czasu i w dużych jednorazowych dawkach szybko wchodzi w głowę. Studenci byli więc łatwym celem dla ewentualnych kłusowników, którzy tej nocy mogli grasować na stawach. Pytanie jednak, po cóż mieliby zabijać chłopaków, którzy w stanie, w jakim się znajdowali, nie stanowili żadnego zagrożenia? Co innego pójść siedzieć za kradzież, a co innego za podwójne zabójstwo. Ponadto, gdyby przyjąć, że sprawcami byli złodzieje, to zapewne po zastrzeleniu studentów, ukradliby im drogi sprzęt wędkarski. Jednak nic nie zabrano. Nie zginął najmniejszy haczyk.
Na podstawie badań pistoletu, z którego padły strzały, ustalono ponad wszelką wątpliwość, że ostatnio strzelała z niego tylko jedna osoba: Kamil P. Dodatkowo potwierdzała to ekspertyza balistyczna. Okazało się, że Kamil najpierw zastrzelił kolegę, a następnie wymierzył do siebie i popełnił samobójstwo.
Brawura i nieostrożność
Wykluczono wersję, że świadomie chcieli ze sobą skończyć, czy też, że jeden nie miał odwagi się zastrzelić i poprosił o "przysługę" przyjaciela, który ją spełnił, a następnie sam się zabił. Obaj cieszyli się życiem i nie mieli powodów, żeby popełnić samobójstwo.
Z badań balistycznych wynikało, że strzał, który zabił Grzegorza Z., padł na skutek nieostrożnego bądź nieumiejętnego obchodzenia się z bronią palną. Nietrzeźwi studenci oglądali pistolet. Kamil P. wziął go do ręki i być może zaczął się popisywać. Przez przypadek nacisnął spust, gdy na linii strzału stał Grzegorz. Trafiony w czoło 23-latek padł martwy, a Kamil P. nie mogąc znieść myśli, że z jego ręki zginął przyjaciel, strzelił do siebie. Podobnie jak Grzegorz Z. poniósł śmierć na miejscu.
Zmieniono personalia.
Czytaj także:
- Miał w aucie 1,5 kg narkotyków. Wpadł, bo… źle zaparkował
- Niewiarygodne! Zdradził ją samochód. Sam zadzwonił na policję…
- Chełm. EPIDEMIA WODNA NA OSIEDLU DYREKCJA. Najpierw był nieżyt, potem czerwonka. Chorowały dzieci...
- 63-latka rozbiła samochód przy cmentarzu. Znamy przyczynę
- Chełm. Ukradł pieniądze i biżuterię. Dlaczego seniorka wpuściła go do domu?
Napisz komentarz
Komentarze