Wydawało mu się wtedy, że nie ma innego wyboru i musi pogodzić się z rzeczywistością. Nawet za cenę rozstania. Był w Polsce tak bezradny, że gdyby nie wyjechał, kto wie, może próbowałby w bardziej drastyczny sposób zmienić swoje życie.
Bo tak naprawdę, to była wegetacja. Z dnia na dzień martwił się coraz bardziej: co włożyć do garnka, jak zrobić opłaty, skąd wziąć pieniądze na lekarza. I chociaż kochał swoją żonę nad życie, musiał się z nią pożegnać. A może waśnie dlatego, że kochał...?
Według Marty to była ucieczka. Ale Janusz miał nadzieję, że uda mu się szybko wrócić i odmienić los rodziny, której nie potrafił tu na miejscu zapewnić bytu. Jego żona była trochę silniejsza.
– Musiałam, przecież miałam malutkiego synka, który mnie potrzebował. Nie mogłam się załamać. Chociaż był moment, kiedy dowiedziałam się, że zostałam sama. Miałam ochotę wyskoczyć przez okno. Ale tylko przez chwilę. Usłyszałam wtedy rozpaczliwy płacz syna, który rozwiał moje głupie myśli. Powinnam przecież żyć dla niego! – wspomina Marta.
Sama walczyła z biedą
Janusz ją zdradził. Nie dosłownie, ale tak się poczuła, gdy przeczytała list od niego. Napisał, że musiał wyjechać, bo i tak do niczego się nie nadawał. Na dodatek w głowie kłębiły mu się takie straszne myśli, że wolał jej i syna nie narażać na konsekwencje własnej depresji.
– Napisał, że nie potrafi kochać, że żałuje, że zdecydowaliśmy się na dziecko, że zaczyna myśleć o nas jak o największym ciężarze, który trzeba z siebie zrzucić, by życie wróciło do normy. Więc wyjechał...
- Poczułam się wtedy oszukana. Tyle obiecywał, miał być przy mnie w chwilach dobrych i tych najgorszych. Okazało się jednak, że nie potrafi dzielić ze mną trudów życia – wspomina bezradna. – Zostałam sama z dzieckiem, bez środków do życia i jakiegokolwiek oparcia.
Czy ktoś mi pomoże?!
Wzięła się w garść, co nie było łatwe, postanowiła poszukać pracy.
– Okazało się, że mam cudowną sąsiadkę-emerytkę, która zgodziła się pilnować mi syna w zamian za pomoc w domu. Z kolei koleżanka tej sąsiadki znalazła mi pracę sprzątaczki w firmie jej syna. To cudownie, gdy okazuje się, że tak blisko ciebie są jednak dobrzy ludzie!
Starsze panie wzięły Martę i jej syna pod swoje skrzydła.
– Chyba tylko dzięki nim przetrwałam. Chodziłam do pracy, zaczęłam zarabiać. Nie było tego dużo, ale przynajmniej mogłam opłacić mieszkanie i wyżywić synka. Potem było coraz lepiej. Okazało się, że zwolniła się posada kelnerki w restauracji znajomego mojego szefa, więc miałam szanse na większe pieniądze.
Czy mam jeszcze męża?
Z takimi myślami borykała się każdego dnia. Przez kilka miesięcy Janusz wysyłał listy. Ale nie obiecywał, że wróci. Dowiedziała się tylko, że stanął na nogi i znalazł pracę. Chyba nawet całkiem niezłą, bo zaczął przysyłać pieniądze.
– Najpierw ich nie chciałam, ale sąsiadki przekonały mnie, że nie mogę unosić się dumą, bo mam syna, a ojciec powinien łożyć na niego alimenty. Więc zaczęłam je odkładać na czarną godzinę, na edukację dziecka. Wstąpił we mnie duch walki o lepszy los. Poszłam na kurs zarządzania restauracją, awansowałam na kierowniczkę kelnerek, synka wysłałam do przedszkola i w końcu żyłam!
Wróciłeś? Czy to dobrze?
Zdziwiona otworzyła któregoś dnia drzwi mieszkania, bo stał w nich jej mąż. Elegancki, uśmiechnięty, z bukietem kwiatów i worem prezentów dla małego.
– Wybacz mi – poprosił. – Tak musiało być. Ale wróciłem.
Marta niepewnie odsunęła się od męża. - Czy to dobrze, że wrócił? Czy powinnam go przyjąć? - zastanawiała się w duchu. W jej życiu nie było już dla niego miejsca. Poznała kogoś, z kim było jej dobrze. Ale przecież to ojciec jej dziecka. I uświadomiła sobie, że to chyba nie koniec problemów...
Napisz komentarz
Komentarze