Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama baner reklamowy

Chełm. „Mój ojciec chciał kochać i żyć...”. Świadectwo Marka Franczaka

Ostatni żołnierz podziemia antykomunistycznego Józef Franczak ps. Laluś zginął w walce z obławą SB i ZOMO 21 października 1963 roku. W pobliżu zabudowań gospodarskich rodziny Beciów, w Majdanie Kozic Górnych. Jego jedyne dziecko, Marek, miał wówczas tylko 5 lat... Marzec jest dla niego tym czasem, kiedy wspomnienia o ojcu wracają ze zdwojoną siłą....
Chełm. „Mój ojciec chciał kochać i żyć...”. Świadectwo Marka Franczaka
Pan Marek Franczak w swoim domu w Chełmie

Autor: red

W pierścieniu obławy

Zanim ostatnia kwatera partyzanta została ustalona przez tajne służby, przez dłuższy czas prowadzono wobec niego skomplikowane działania operacyjne. W oficjalnych dokumentach z tamtego okresu opisano ponad 200 rodzin i gospodarstw, w których ukrywał się regularnie od 10 lutego 1953 roku. Należy pamiętać o tym, że w życiorysie Franczaka to w pewnym sensie data symboliczna. Ginie wówczas jeden z najbliższych towarzyszy broni „Lalusia” - Stanisław Kuchciewicz „Wiktor”. Drugiemu uczestnikowi ostatniej akcji, Zbigniewowi Pielachowi „Felkowi” udaje się zbiec, ale zostaje aresztowany kilka dni później. Wszyscy trzej byli ostatnimi podkomendnymi Zdzisława Brońskiego „Uskoka” (zm. 1949), który dowództwo nad oddziałami z rejonu lubelskiego przejął po słynnym „Zaporze” - majorze Hieronimie Dekutowskim. 

- Przez wiele lat zbierałem relacje dotyczące kręgu przyjaciół i znajomych ojca, którzy pomagali mu ukrywać się, przetrwać. W aktach UB i SB mowa jest o ponad 200 rodzinach. Tych, które zostały zarejestrowane w wyniku działań operacyjnych. Szacuje się jednak, że ogółem tych przyjaznych kwater ojciec miał ok. 400 – mówi Marek Franczak, obecnie wiceprezes Stowarzyszenia Rodzin Żołnierzy Wyklętych.

Zabawa w śmierć

Pan Marek nigdy tak naprawdę nie poznał swojego taty. Nie mógł się z nim pobawić, pograć w piłkę, pojeździć na rowerze. Zabrano mu brutalnie szczęśliwe dzieciństwo, młodość lub po prostu - „normalność”...

- Jak dowiedziałem się o śmierci ojca? Od kolegów. Oznajmili mi to na podwórku. Podczas zabawy. Spędzaliśmy czas gdzieś u sąsiadów, jak zwykle. I nagle jeden z nich odparł „Twojego ojca zabili”, chyba tak. A ja z pewnym niedowierzaniem odpowiedziałem „Przecież nie mam taty, co ty mówisz?” - opowiada Franczak.

Wychowywał się w domu, w którym obecni byli tylko dziadek i mama. Nie znał nikogo innego. To była jego rodzina. A tata? Pamięta, jak przez mgłę, obławę milicjantów, brutalną rewizję, jakąś szamotaninę, krzyki i płacz mamy Danuty Mazur. Ale to było już po strzelaninie. Po tym, jak jego ojciec został zabity w ostatniej walce. Próbował, ostrzeliwując się, zbiec do pobliskiego lasu, ale dosięgnęła go seria z kałasznikowa. Do końca nosił przy sobie dwa pistolety i kilka granatów.

Pan z lasu

- Moje wspomnienia związane z tatą są bardzo mgliste, rozmazane. Zachowałem dosłownie kilka takich scen. Że jedziemy gdzieś z mamą i dziadkiem na furmance, w głąb lasu, daleko od zabudowań. I tam czeka na nas człowiek. Pamiętam jego dotyk, tę bardzo ulotną chwilę, kiedy mnie przytulał. Mama zaczęła mi o nim opowiadać dopiero po jakimś czasie, po tych traumatycznych, również dla niej, wydarzeniach – mówi Marek Franczak.

Na twarzy pana Marka pojawia się łza. Patrzy nieobecnym wzrokiem gdzieś daleko, poza okno, jakby chciał przywołać postać swojego ojca z odmętów historii, która go zabiła. Historii, która zastała go nagle, której musiał sprostać i która zabrała mu wszystko, co miał, lub nie pozwoliła zyskać tego, czego nie miał, a pragnął mieć. 

- Letnie miesiące tata spędzał często w polu, siedząc w zbożu. Mama opowiadała, że starała mu się zawsze wynieść coś do jedzenia i picia. Potrafił przesiedzieć tam w upale cały dzień. Albo w lesie, nawet w czasie ulewy. Chodził często przemoczony, głodny, chorował. Zabrano mu normalne życie. Nie chciał nikogo narażać, dlatego często wybierał ten sposób ukrywania się – mówi syn partyzanta.

Rodzinę ze strony ojca pan Marek poznał zimą 1963 roku. Przede wszystkim jego dzielne siostry – Celinę, Czesławę, Władysławę i jedną, której tożsamości nie sposób już dziś odtworzyć. 

- Nie mówiły wiele. Takie to były czasy. Obawiano się, że dziecko powie coś niechcący, przypadkowo, a później przyniesie to jakieś konsekwencje – relacjonuje Franczak.

Obraz ojca

Jak poszukiwać relacji z ojcem, którego nigdy się tak naprawdę nie poznało. Jak ją pielęgnować? Jak budować jego obraz w sercu? Zwłaszcza w tym męskim, które ojca potrzebuje w sposób szczególny.

- Ojca zacząłem poznawać w zasadzie przez krąg jego przyjaciół i znajomych. Również towarzyszy broni, którzy jeszcze wtedy, w latach mojej młodości, żyli. Ale nie tylko. Te najcieplejsze o nim wspomnienia przekazały mi osoby, które mu pomagały. Żywiły, pozwalały przespać się czy dawały jakieś ubrania. Do dzisiaj pamiętam zwłaszcza jedną taką relację. Otóż córka gospodarzy, u których się ukrywał, chciała iść na studia. Jej ojciec nie był bardzo zamożny, ale teoretycznie stać go było, aby te studia córce zapewnić. Wciąż jednak powtarzał, że powinna pójść do szkoły rolniczej i zająć się gospodarstwem. Moja znajoma podsłuchała rozmowę, w trakcie której mój tato nakłaniał tamtego gospodarza, żeby pozwolił na studia, na dalszą edukację. Dzisiaj jest mojemu tacie za jego postawę i wsparcie bardzo wdzięczna – wspomina pan Marek.

Józef Franczak, mimo obiektywnych trudności, mimo przeszkód, z którymi musiał się wciąż zmagać, próbował zachować pogodę ducha, optymizm, ciepło. Zwłaszcza dla swoich przyjaciół. Dla rodziny, którą miał, choć była to rodzina budowana „na odległość”. Często się uśmiechał, żartował. Pan Marek mówi, że był to uśmiech „przez łzy”, że świadomością w jak beznadziejnym położeniu się znajduje. 

- Sądzę, że ojciec był mimo wszystko takim symbolem wolności w nienormalnej, zniewolonej Polsce. W rzeczywistości, która upadlała ludzi. W rzeczywistości, w której przyjaciele wydawali przyjaciół. W takiej wszechogarniającej atmosferze zła – mówi Franczak.

"Nie jestem szmatą..."

Jeden z sąsiadów rodziny otrzymał propozycję, aby udostępnić swoje zabudowania w zamian za sowite wynagrodzenie. Służba Bezpieczeństwa chciała w nich zorganizować stały punkt obserwacyjny.

- To było już na przełomie lat 50. i 60., kiedy pętla wokół ojca zaciskała się coraz bardziej. Nasz sąsiad tej propozycji intratnego interesu po prostu nie przyjął. Kazał im spier... i powiedział, że nie jest świnią, żaby kogoś wydawać. Podkreślił również, że skoro mojemu ojcu pomaga tak wiele rodzin, on nie musi się niczego bać - relacjonuje syn „Lalusia”.

Środowisko lokalne starało się zawsze wspierać rodzinę Mazurów. Wszyscy byli świadomi, z kim mają do czynienia. Z jakimi ludźmi. Pomagali, na ile tylko było to możliwe. Odium nienawiści spadło na pana Marka dopiero w szkole, ze strony nauczycieli, którzy przez wiele lat uważali go po prostu za nikogo więcej, jak za syna „bandyty Franczaka”. 

- Pamiętam taką rozmowę z moim nauczycielem od historii, kiedy powiedziałem, że „armia czerwona tak nam pomagała, że 17 września najechali nas ze wschodu”. Był to oczywiście powód do obniżenia mi oceny z zachowania i wezwania dziadka czy mamy do szkoły – wspomina pan Marek.

Niepokorni uczniowie naigrywali się z władzy i śmieli w nos nauczycielom, którzy próbowali wpajać im wiedzę o „nowej Polsce”. 

- To była chyba V lub VI klasa szkoły podstawowej. Maryla Rodowicz wylansowała wówczas przebój „Jadą wozy kolorowe”. Mój kolega tę piosenkę przerobił i brzmiała mniej więcej tak: „Jadą wozy kolorowe na wysokich kółkach / Jedzie na nich Cyrankiewicz, a ciągnie Gomułka / Ciągnij, ciągnij Władziu, nie żałuj pojazdu / Może dociągniemy do VI zjazdu”. Nauczyciel wytargał nas wtedy porządnie za włosy – z uśmiechem wspomina pan Marek.

Syn "bandyty Franczaka"

Jako „syn bandyty” miał wilczy bilet do większości szkół, nie mówiąc już o studiach. Ostatecznie edukację udało mu się kontynuować dopiero na Śląsku, w szkole górniczej. Uczniowie mogli tam uzyskać pewien rodzaj finansowego wsparcia, a w domu rodzinnym niestety się nie przelewało. 

- Mieszkałem w internacie. Na korytarzu, w pobliżu naszego pokoju, były złożone sprzęty do sprzątania i szmaty do pastowania podłóg. Pastowanie było wówczas bardzo modne. Jeden z moich kolegów rzucił na te szmaty kiepa i zaczęły się tlić. Nic wielkiego. Chyba nawet nie zapłonęły. Szybko ugasiłem te szmaty przy pomocy gaśnicy. W związku z tym zdarzeniem musiałem się pojawiać na komisariacie ze trzy czy cztery razy. Na koniec śledczy stwierdził, że to pewnie ja próbowałem podpalić internat, ponieważ mam bandyckie korzenie. Moja przeszłość dosięgnęła mnie także tam... – wspomina syn partyzanta.

Pan Marek nieraz przechodził „ścieżkę zdrowia”. Niejednokrotnie był wyciągany z samochodu i bity przez funkcjonariuszy. Ubliżano mu i wypominano korzenie. Dzisiaj śmieje się, że te praktyki uczyniły go tylko „zdrowszym” i pozwalały pielęgnować nienawiść do systemu. 

To byli młodzi ludzie. Chcieli żyć

- Moi rodzice chcieli normalnie żyć. Założyć rodzinę. Wziąć ślub. Udali się w tym celu do Lublina, do klasztoru Dominikanów. Przeor odmówił im jednak, twierdząc, że w ich środowisku też jest wielu agentów, a taki ślub to byłaby tylko „woda na młyn” bezpieczniaków. Nie zrobili więc tego. Moja mama sprawdzała, czy ojciec mógłby się ujawnić. Spotkała się nawet z wysokim przedstawicielem Prokuratury Generalnej i tamten stwierdził, że przypadek ojca jest beznadziejny. Nie mógł zagwarantować, że tata nie będzie brutalnie przesłuchiwany. Zrezygnował więc, ponieważ nie chciał nikogo zdradzić, nikogo, jak to się wówczas mówiło, „wsypać” - mówi pan Marek.

Ciało Józefa Franczaka zostało pochowane potajemnie, ukradkiem, przy murze cmentarza przy ulicy Unickiej w Lublinie. Miejsce ukrycia zwłok, ale już pozbawionych głowy, zdradził grabarz. 

- Prokuratura długo zwodziła siostry ojca, które miały zidentyfikować te zwłoki. Odmawiano im kilka razy. Przekładano termin oględzin. W końcu po tygodniu czy dwóch otrzymały informację, że ciało zostało już pochowane i nie ma czego szukać. Do rodzinnego grobu w Piaskach szczątki udało nam się przenieść dopiero na początku lat 80. - wspomina syn Józefa Franczaka.

Nadal jednak nie było jasne, co stało się z czaszką, którą SB, chyba w akcie nienawiści, odcięła od zwłok. Potrzeba było wielu lat i administracyjnej walki, aby mogła zostać złożona przy ciele partyzanta. 

- Proszę sobie wyobrazić. Lata 90. Mamy „wolność” i tzw. „demokrację”. Ja staram się wówczas o zmianę nazwiska na „Franczak”. Rehabilitacja ojca ciągnęła się latami, kilkakrotnie zmieniał się skład sędziowski. W trakcie procesu proszono mnie o opublikowanie w prasie komunikatu, że jeśli ojciec żyje, ma się zgłosić w ciągu trzech miesięcy. A dysponowaliśmy przecież kartą zgonu, w której stwierdzono jasno, że miał rany postrzałowe i zmarł. W końcu sąd stwierdził, że Józef Franczak walczył o niepodległy byt państwa polskiego, a zatem w świetle prawa nie był już „bandytą”, tylko wiernym żołnierzem – mówi z dumą syn.

Ostatniego dnia zaświeciło słońce

Poszukiwania czaszki trwały aż do 2014 roku. Odkrył ją w zasobach Uniwersytetu Medycznego ówczesny rektor uczelni. Okazało się, że spoczywała wiele lat w pudełku, w jednym z biurek. Szef uczelni szybko podzielił się tym odkryciem z IPN-em. Poprzedni rektor twierdził natomiast że „takich eksponatów uczelnia nie przechowuje”.

- Naprawdę nie wiem, co o tym wszystkim sądzić. Czy chciał zachować tę czaszkę jako trofeum myśliwskie? - zastanawia się Franczak. I dodaje – Wie pan, w dniu, kiedy dokonywaliśmy dochówku tej czaszki ojca do reszty zwłok, był piękny, pogodny dzień. Pomyślałem sobie wówczas, że przez całe jego życie panował mrok, a w tym dniu to słońce było tylko dla niego...

Czytaj także:


Józef Franczak w latach 30.

Józef Franczak w latach 30.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Damianos 04.02.2024 10:26
Chwała bohaterom. Laluś byłeś i jesteś Wielki. Szacun panie Sierżancie. Spoczywaj wolny w spokoju.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklamareklama Bon Ton
Reklama
Reklama
Reklama