Jeżeli w pierwszym akcie sztuki teatralnej strzelba wisi na ścianie, to należy się spodziewać, że w ostatnim akcie wystrzeli. I raczej nie będzie to strzał na wiwat, lecz ktoś zginie. Oczywiście po zakończonym spektaklu „nieboszczyk” wstanie i wraz z innymi aktorami złoży publiczności ukłon.
W teatrze życia broń palna też często pojawia się na widoku, a później ktoś naciska na spust z tragicznym skutkiem. Niestety, uśmiercona osoba nie ożyje. Taka jest różnica między sceniczną fikcją a rzeczywistością.
Liga broni, liga szkoli
Przed sławetną reformą administracyjną w 1975 roku Tarnawa Duża należała do powiatu krasnostawskiego. W miejscowości tej mieszkał Ryszard F. Mężczyzna zajmował stanowisko zastępcy prezesa koła Ligi Ochrony Kraju w pobliskim Biskupiu.
Liga Ochrony Kraju powstała w 1962 roku. W czasach PRL, uznawanych za słusznie minione, było to ogólnopolskie stowarzyszenie współpracujące z Ministerstwem Obrony Narodowej na rzecz umacniania obronności ludowej ojczyzny. Liga miała charakter organizacji paramilitarnej i patriotycznej. Skupiała grono ludzi, gotowych w razie zagrożenia wojną chwycić za broń i walczyć z wrogiem.
LOK prowadziła również szkolenia przedpoborowych, organizowała kursy dla przyszłych kierowców pojazdów wojskowych, a nawet dla płetwonurków. Była to bardzo popularna organizacja. W najlepszych latach w licznych klubach i kołach LOK działało około 2 milionów członków.
LOK istnieje do dziś, ale nie nie jest już tak masowego charakteru. Bardziej też skupia się na kultywowaniu tradycji oręża polskiego i na prowadzeniu działalności oświatowo-wychowawczej wśród dzieci i młodzieży niż na obronności sensu stricto. Obecnie do LOK należy kilkanaście tysięcy osób.
Kto odmówi prezesowi?
Żeby móc szkolić przyszłych żołnierzy, Liga Obrony Kraju miała na swoim wyposażeniu broń palną i amunicję do niej. Małe wiejskie koła z reguły nie posiadały własnych arsenałów. Broń, głównie małokalibrowe karabinki i pistolety sportowe, przechowywano w magazynach znajdujących się w siedzibach zarządów wojewódzkich i powiatowych.
Zasadniczo broń służyła jedynie do celów szkoleniowych. Ale wiadomo, przepisy przepisami, a życie sobie. Nie było wielkim przewinieniem wypożyczenie kbks-u. Jak się miało układy z magazynierem lub pełniło się w LOK ważną funkcję, bez problemu można było załatwić taką „drobnostkę”.
Pewnego razu Ryszard F. wypożyczył na weekend z magazynu Zarządu Powiatowego LOK w Krasnymstawie karabinek typu flower wraz z paczką amunicji. Zobowiązał się oddać go w najbliższy poniedziałek. Broń palna była mu potrzebna, ponieważ chciał w wolnym czasie poćwiczyć strzelanie. Co prawda nie wybierał się na zawody strzeleckie ani tym bardziej na żadną misję militarną, ale zamierzał sprawdzić, czy nie zapomniał tego, czego nauczył się w czasie służby w wojsku. Zabrał karabinek do domu, co nie było zabronione, aczkolwiek wziął na siebie odpowiedzialność za pożyczoną broń.
Wiceprezes postrzelał sobie w sobotę. Nazajutrz 24 września 1972 r. nie miał na to czasu. Przyszli goście. Wraz z żoną musiał się nimi zająć. Goście mieli ochotę pooglądać telewizję. Nie, żeby nie posiadali własnych odbiorników, to już nie były te czasy. Nie każdy jednak miał telewizor kolorowy, bo te dopiero niedawno weszły na rynek i trzeba było mieć układy w sklepie, albo być kimś ważnym, aby na szklanym ekranie móc oglądać barwny świat.
Ryszard F. niedawno, po znajomościach nabył radziecki cud techniki pod nazwą „Rubin”, umożliwiający odbiór niektórych programów w kolorze. Wprawdzie to, co było widać na ekranie, kolorowe za bardzo nie było, ale cóż poradzić. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co dają.
Oczy mu się zaświeciły
Jak to w niedzielę, program telewizyjny był bardzo atrakcyjny i urozmaicony. O 17.15 na jedynce teleturniej „Wielka Gra”, następnie „Tele-Echo” z Ireną Dziedzic jako prowadzącą, potem kolejno dobranocka, dziennik telewizyjny i „Melodie wielkiego ekranu”. Natomiast na drugim programie polski hit filmowy „Popioły” w reżyserii Andrzeja Wajdy z Beatą Tyszkiewicz, Polą Raksą i Danielem Olbrychskim w rolach głównych.
I właśnie ekranizacja powieści Stefana Żeromskiego cieszyła się szczególnym zainteresowaniem osób siedzących przed odbiornikiem telewizyjnym w domu Ryszarda F. W filmie, opowiadającym o wojnach napoleońskich, pada wiele strzałów. Szkoda, że nie przypomniały one gospodarzowi, że ma w domu karabin. Gdyby pamiętał, być może poszedłby sprawdzić, czy broń nadal jest tam, gdzie ją schował.
Wśród gości państwa F. był 24-letni Grzegorz T., syn przyjaciela wiceprezesa koła LOK. Ekranowe losy Rafała Olbromskiego niespecjalnie go zajmowały, wolałby jakąś produkcję amerykańską, najlepiej western. Mniej więcej w połowie emisji filmu, wstał i przeprosiwszy towarzystwo, udał się za potrzebą. Potem chciał jeszcze wyjść przed dom na papierosa.
Traf chciał, że zwrócił uwagę na niedomkniętą szafę w przedpokoju. Podszedł, żeby ją zamknąć i wtedy zobaczył za nią karabin. Oczy mu się zaświeciły. Ależ byłoby frajdą postrzelać sobie z tej flinty!
Do wróbli i do tarczy
Jako dobrze wychowany młody człowiek, nie wziął broni bez pozwolenia. Zapytał Ryszarda F. czy może ją na pół godziny pożyczyć. Wiceprezes niechętnie odszedł od ekranu telewizora. Jeszcze mniej chętnie udostępnił karabin Grzegorzowi T. Nie mógł mu jednak odmówić. Gdyby tak zrobił, a chłopak powtórzył to ojcu, przyjaźń obu panów mogłaby ulec znacznemu ochłodzeniu. A Ryszardowi F. zależało na dobrych stosunkach ze starym T., który miał dużo do powiedzenia w sprawie rozdziału deficytowych w tamtych czasach materiałów budowlanych.
- Ale nigdzie się z nim nie oddalaj, bo to nie moja spluwa – zaznaczył. Grzegorz zapewnił go, że wyjdzie tylko przed dom.
- Rysiu, gdzie ty się podziewasz? Chodź, bo obraz w telewizorze śnieży! - zawołała żona wiceprezesa. Ryszard F. nie interesując się już karabinem, wrócił do gości. Waląc pięścią w górną część obudowy odbiornika, przywołał go do posłuszeństwa.
Grzegorz T. dokładnie obejrzał karabinek. Parę razy przymierzył się do wyimaginowanego celu. Nie chciał jeszcze oddawać broni. Postanowił sprawdzić swoje umiejętności strzeleckie. Udał się do ogrodu na tyłach domu i zaczął celować do wróbli. Trudno mu było w nie trafić, więc po kilku pudłach się zniechęcił.
Wbrew obietnicy danej Ryszardowi F. wyszedł z bronią poza obręb posesji. Poszedł pod most na Porze i spotkał tam kolegów. Urządzili zawody w strzelaniu do naprędce wyrysowanej na kawałku papieru tarczy, którą założyli na filarze mostu. Po kilku kolejkach zakończyli rywalizację.
Później do butelek
Koledzy poszli do domu, natomiast Grzegorz z karabinem w ręku ruszył do wsi. Tam w pobliżu sklepu spotkał trzech innych znajomych: Marka, Waldka i Zbyszka. Prosili go, żeby pozwolił im chociaż przez chwilę potrzymać „giwerę”.
- Dobra – zgodził się łaskawie. - Ale pod jednym warunkiem. Nie ma nic za darmo. Pić mi się chce jak jasna cholera. Będzie wino, to będzie karabin...
To nie był żaden problem. W pobliskim GS-ie kupili od razu cztery „sikacze”. Każdy, kto chciał, mógł potrzymać karabin. A potem znowu zrzucili się na wino. I jeszcze raz. W pewnym momencie Grzesiek postanowił sprawdzić, czy po kilku „jabolach” ma równie pewną rękę, jak na trzeźwo. Kumple odradzali mu to, mówiąc, że może kogoś zranić. Uspokoił ich - przecież nie będzie mierzył do ludzi. Wymyślił inny cel. Poustawiał opróżnione butelki na murku i zaczął do nich strzelać.
Kumpli początkowo to bawiło i bili mu brawo, gdy trafiał w butelkę. Widzieli taką scenę w jakimś westernie. Szybko się jednak znudzili. Mieszkańcy pobliskich zabudowań kazali im się wynosić i nie straszyć ludzi strzałami z karabinu. A jak nie, to wezwą milicję. Postanowili więc się zmyć.
Wciąż żądny wrażeń
Grzegorz był zły, że przerwano mu zabawę. Mocno otumaniony alkoholem nie chciał jeszcze wracać do domu Ryszarda F., żeby oddać mu karabin. Kolejne pomysły wywijającego spluwą młodzieńca coraz bardziej niepokoiły jego kolegów i przygodnych świadków, którzy mijali ich na drodze.
W pewnej chwili podszedł do idącego z przeciwka mężczyzny i przystawił mu lufę karabinu do piersi. Marek, Waldek i Zbyszek kazali mu puścić faceta i iść się przespać, ale zignorował ich. Zażądał od przechodnia pieniędzy. Wystraszony mężczyzna oddał mu całą gotówkę, jaką miał przy sobie.
Grzegorz T. kupił jeszcze jedno wino. Nikt już nie chciał z nim pić, więc sam opróżnił duszkiem butelkę. Prosili go, żeby już nie robił głupot i wracał do domu, jednak on wciąż jeszcze był żądny mocnych wrażeń. Przypomniał sobie, że dziś niedziela, więc w sąsiedniej wsi jest zabawa w remizie strażackiej. Zarządził, żeby tam iść. Koledzy popukali się w czoło. Pijanych nie wpuszczają.
- A to się dopiero okaże! - rzucił i ponownie nakazał, żeby poszli z nim na zabawę. Gdy usłyszał odmowę, wpadł w złość i zaczął ich obrzucać wyzwiskami. W tej sytuacji zostawili go i ruszyli w swoją stronę. Trudno, jak ktoś nie ma rozumu i szuka kłopotów, to jego sprawa. Co innego można zrobić?
Rozwścieczony Grzegorz załadował karabinek i poszedł za nimi. W pewnej chwili strzelił w ich kierunku. Był to strzał oddany z biodra. Kula trafiła Zbigniewa W. w lewą część klatki piersiowej. Wezwano karetkę pogotowia. Mężczyzna zmarł w drodze do szpitala.
Dwóch oskarżonych
Milicja Obywatelska zatrzymała sprawcę kilkadziesiąt minut później. Był kompletnie pijany. Przesłuchano go dopiero następnego dnia, gdy wytrzeźwiał. 24-latek utrzymywał, że nie pamięta, co robił wczoraj. Pamięć odświeżyły mu zeznania naocznych świadków tragedii i wszystkich osób, które widziały jego kowbojskie popisy z karabinem. Grzegorz T. został aresztowany pod zarzutem umyślnego zabójstwa. Groziła mu kara śmierci.
Sprawę rozpatrywał Sąd Wojewódzki w Lublinie. W czasie procesu sprawca tragedii tłumaczył się głupotą, ciekawością broni palnej i nadmiarem spożytego alkoholu. Został uznany za winnego i skazany na 15 lat pozbawienia wolności.
Na ławie oskarżonych, oprócz bezpośredniego sprawcy zbrodni, zasiadł również ten, który się do niej przyczynił. Ryszardowi F. prokurator zarzucił niedopełnienie obowiązku należytego zabezpieczenia broni palnej i udostępnienia nabitego karabinu osobom nieuprawnionym. Oskarżony powinien przecież brać pod uwagę, że Grzegorz T. użyje karabinu, przecież nie zabronił mu tego. Mógł przewidzieć, jakie będą tragiczne następstwa jego niefrasobliwości. Tym bardziej że był wiceprezesem lokalnego koła Ligi Obrony Kraju. Oskarżony wolał jednak w tym czasie oglądać w domu telewizję. Skoro nie interweniował, brał na siebie ryzyko, że ktoś może zostać okaleczony, lub nawet zabity.
Ryszard F. stwierdził na rozprawie, że nic nie usprawiedliwia jego lekkomyślności i braku wyobraźni. Sąd skazał go na 2 lata więzienia.
Zmieniono personalia
Czytaj też:
Napisz komentarz
Komentarze