Kochali ludzi
- Wie pan, mój dziadek, Antoni Symoniuk, pochował swoją żonę w wigilię 1948 roku. Chyba nikt z nas nie chciałby przeżyć takich świąt. Często o nim myślę. O tym, co przeżywał, o tym, co z moją babcią wybrali, o tym, czym się kierowali, co im przyświecało. Ludzie byli jednak inni. Nie mówił na ten temat wiele, ale my, dzieci i wnuki, rozumieliśmy wszystko...
Mieczysława Wójcik, córka Kazimiery, jednej z córek Marianny i Antoniego, pochyla się nad stołem pełnym starych, rodzinnych fotografii. Wśród nich jest jedna, szczególna. Dziewczęce twarze, słońce, to chyba ciepła wiosna albo lato. Stoją na bosaka na tle zielonego krzewu. Dzieci nie są jednak uśmiechnięte. Jakby zadumane, skupione, wpatrujące się w obiektyw. Rysy dalekie od dziecinnej beztroski. Widać na nich ciężar, niczym głaz.
- Tak, tutaj widać Marysię, stoi o tutaj, gdzieś się wpatruje, nie patrzy przed siebie. Kiedy dziadkowie wzięli ją do siebie, miała chyba roczek. Ale który to był rok? 1942? Chyba tak... – próbuje odtworzyć w pamięci pani Mieczysława.
Opowiada o tym, jak wyglądało życie jej dziadków przed wojną. Do 1939 roku mieszkali w Cycowie. Byli ciężko pracującymi, uczciwymi ludźmi. Gospodarowali na niespełna 4 ha ziemi. Kochali się. Wspólnie doczekali pięciorga dzieci. Najmłodsze z nich, syn Wiesław, przyszedł na świat w 1944 roku, już po wyzwoleniu. Jak obietnica końca fatalnego „tańca śmierci”.
- W tamtym czasie Sęków, gdzie dziadek spędził z rodziną całą okupację, był niewielką wioską. Liczył może 27 domów. Zawsze starał się żyć blisko ludzi, niezależnie od tego, jakiego byli wyznania. Wszyscy trzymali się razem. A Icek Gerstein był właścicielem cycowskiego młyna. Znali się i chyba lubili. Mieli do siebie zaufanie. Jak bardzo trzeba ufać drugiemu człowiekowi, aby powierzyć mu swój największy skarb? - zastanawia się pani Mieczysława.
Powierzył przyjacielowi swój skarb
Icek nie miał już nikogo. Jesienią 1942 roku stracił żonę i syna. Pozostała mu tylko ona, maleńka Marysia. Dziecko, które o niczym jeszcze nie wiedziało, niczego nie rozumiało. Icek poprosił Antoniego, aby ten przygarnął ją do siebie i traktował jak własną córkę.
Getto w Cycowie zlikwidowano w maju 1942 roku i do zimy Niemcy planowali ostatecznie „rozwiązać kwestię żydowską”. Większość przedstawicieli znienawidzonego przez nich narodu trafiła do obozu w Sobiborze, część uciekła, jeszcze inni usiłowali ukrywać się w gospodarstwach swoich rodzin i znajomych. Icek postanowił zaufać Antoniemu, swojemu koledze.
- Icek powiedział mi, że mnie kiedyś za ten dar, za tę przysługę, wynagrodzi, że nie zapomni. Ja oczywiście nie żądałem żadnego wynagrodzenia. To było oczywiste. Nie zastanawiałem się nad tym – wspominał przed laty Antoni Symoniuk.
W rodzinie pojawiła się nowa twarz. Symoniukowie wyjaśnili dzieciom, że Marysia Gerstein to córka jednej ze zmarłych ciotek i że należy się nią teraz zaopiekować. A one nie protestowały. Wręcz przeciwnie. Zawsze to jeszcze jedna do zabawy – tak chyba mogły pomyśleć. Córki Symoniuków umiały się sobą zajmować i wzajemnie troszczyć o siebie. Zadanie opiekowania się Marysią otrzymały Lodzia i Kazia.
- Zazwyczaj przygotowywałyśmy dla niej jedzenie i karmiłyśmy. Myła się wspólnie z naszą siostrą Krysią. I trzeba przyznać, że nie miała łatwego charakteru, nie chciała jeść. Z tym jedzeniem było sporo zachodu. Sypialiśmy wspólnie, po dwoje, troje dzieci w jednym łóżku. Marysia spała głównie ze mną. Kiedy tata przywiózł ją do domu, to spała z Krysią, ponieważ były w podobnym wieku – wspominała po wojnie najstarsza córka Symoniuków Leokadia.
"To moje dziecko!"
Sielanka, na ile można o niej mówić w warunkach wojennych, nie trwała jednak długo. Jesienią 1943 roku w domu rodziny pojawili się niemieccy żandarmi. Antoniego nie było w tym czasie w domu, dostarczał do Chełma obowiązkowy w tamtym czasie kontyngent. Nie było też Lodzi, która akurat wyszła do szkoły. Marianna wiedziała jednak, co się święci. Chodziło o Marysię.
- Niemcy doskonale wiedzieli, ile dzieci przebywa w każdym domu. Mieli to odnotowane w oficjalnych dokumentach. Po przybyciu stwierdzili więc, że w domu dziadków powinno mieszkać czworo dzieci. I to się zgadzało. Żandarmi naciskali jednak, aby babcia wydała Marysię, ale usłyszeli tylko, że „jeśli moje dzieci są Żydami, to i ja jestem Żydówką”. Jej odwaga była niewyobrażalna – mówi z namysłem pani Mieczysława.
Marianna zapłaciła za nią życiem, chociaż nie od razu. W czasie brutalnego śledztwa odbito jej nerki, wyrwano włosy. Poturbowano. Zakrwawioną, na wpół żywą mamę odnalazła po powrocie do domu Lodzia.
- Wróciłam przed tatą. Jej stan był tragiczny. Chorowała później całą zimę i nigdy nie wróciła do pełni sił. Nie miała apetytu, często leżała w łóżku. Zmarła kilka lat po wojnie – wspominała przed laty Leokadia.
Nasze kości rozwieje wiatr...
Icek przyjechał po Marysię w 1944 roku. Nie poznała ojca, nie chciała z nim odjeżdżać. Do Włodawy, gdzie Gerstein zamieszkał ze swoją drugą żoną, Marysia pojechała razem ze swoją wojenną opiekunką Lodzią. Starsza siostra przyzwyczajała ją do nowego życia u boku ojca. Ale nic już nie było takie, jak kiedyś. Zmienił się świat i ludzie.
- Ostatecznie Icek, jego druga żona Rosa i Marysia wyjechali do USA. Z tego, co wiemy, mieszkali w Miami. Icek zmarł mniej więcej w tym samym czasie, co dziadek Antoni, w latach 80. XX wieku. Rosa jeszcze długo po wojnie utrzymywała kontakt z dziadkiem. Przysyłała zdjęcia, paczki, listy, opisywała życie tam, za oceanem. Opowiadała o Marysi. Wszystko urwało się po śmierci dziadka – wspomina pani Mieczysława.
Znakomita część rodziny Symoniuków wciąż związana jest z Cycowem. Na północ Polski wyjechały Halina i Krystyna. Marianna i Antoni nigdy nie liczyli na wynagrodzenie. Na słowa uznania, nawet dobre słowo. Ocalili Marysię, bo tak należało, bo ktoś musiał zająć się ratowaniem w obliczu szerzącej się śmierci. Choćby jedno życie. W każdych okolicznościach, w każdym czasie – jest bezcenne.
Czytaj także:
Napisz komentarz
Komentarze