Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama

Gm. Ruda-Huta. Taki był jej wiek. Stanisławy Jankowskiej recepta na życie

Kiedy zapytałem mieszkankę Gotówki, o to, co, jej zdaniem, jest najcenniejsze w życiu, bez chwili zastanowienia odpowiedziała „zdrowie i Bóg”. W jej 100-letnim życiu nie zabrakło, jak wspomina, niczego. Pojawiał się i ból, i cierpienie. Także podstawowe pytanie „Jak dalej żyć”. Ale ona sama nie poddała się, nigdy. Życiowe ścieżki starała się przejść z optymizmem i uśmiechem, którym mogłaby obdarzyć nie tylko liczną rodzinę, ale i całe swoje pokolenie.
Gm. Ruda-Huta. Taki był jej wiek. Stanisławy Jankowskiej recepta na życie
Pani Stanisława Jankowska w czasie uroczystości, jakie jej rodzina zorganizowała z okazji 100. rocznicy urodzin.

Źródło: red

Pamięta wszystko – i dobre, i złe

Szeroki uśmiech, zapraszający gest, energia i osobisty urok. To cała pani Stanisława. Drobna i szczupła wypełnia swoją obecnością cały dom. Jest niczym ciepły kominek, przy którym mogą ogrzać się bliscy i dalecy. Tak było, kiedy wraz z mężem rozpoczynała nowe, pookupacyjne życie, ale tak jest i teraz. W zaciszu swojego przytulnego mieszkania zaprasza do rozmowy o tym, co u kogo słychać, ale i o tym, jak było. Teraz chyba nawet częściej o tym drugim...

- Z mężem pobraliśmy się w 1944 roku. Miałam wówczas 20 lat. Początkowo byliśmy związani ze Świerżami, tam się zresztą poznaliśmy, ale później przyszedł czas planowania nowego, już naszego, wspólnego życia. Cóż, było trudno. Wszystkiego dorabialiśmy się sami. Trzeba było dużej determinacji i odwagi, czasami pomysłu. Będąc jeszcze panienką, uczyłam się szyć. Takie to były czasy. Dziewczęta, nie wszystkie oczywiście, starały się uczyć różnych praktycznych zawodów. Chodziłam nawet do takiej jednej krawcowej, do Chełma, piechotą 7 km w jedną stronę. Pochodziła z terenów dzisiejszej Ukrainy, znała niemiecki. Uczyliśmy się zresztą różnych rzeczy. Żeby sobie poradzić – mówi z charakterystycznym dla siebie uśmiechem pani Stanisława.

Zawsze miała zapał do nauki, była pracowita. Kiedy wyuczyła się zawodu, sama udzielała lekcji szycia. Później, kiedy małżeństwu rodziły się kolejne dzieci, nie było już czasu. Młodych pochłonęła opieka nad maleństwami i praca w gospodarstwie.

- Proszę mi wierzyć, tamten świat był zupełnie inny, zupełnie. Dzisiaj dzieci mają praktycznie wszystko, czego potrzebują, na wyciągnięcie ręki. My natomiast z dużym wysiłkiem organizowaliśmy wszystko sami. Jedzenie, ubranie. Było ciężko, to były pierwsze powojenne lata. W czasie żniw musiałam podbierać zżęte zboże, a często nie miałam siły, karmiłam piersią. Dziecko zostawało praktycznie samo, nieopodal, w takiej chuście, rodzaju kołyski – wspomina pani Stanisława.

Poniżej galeria zdjęć z urodzin pani Stanisławy:
Mogła tańczyć argentyńskie tango

O mały włos, a jej rodzina znalazłaby się w Argentynie. Rodzice mieli sprzedać ziemię, był już nawet przygotowany specjalny akt, który pani Stanisława do dzisiaj przechowuje w swoim rodzinnym archiwum. Robili sobie fotografie do paszportów, przygotowywali rzeczy. Tam czekać na nich miało inne, lepsze życie.

- Gotówka była przed wojną taką niemiecką kolonią. Większość okolicznych gospodarstw zamieszkiwali Niemcy. W czasie kryzysu wiele rodzin wyemigrowało do Argentyny. Tam miało być podobno lepiej. Na ten sam pomysł wpadł również mój ojciec. Pamiętam, uczyliśmy się nawet hiszpańskiego, do dzisiaj potrafię liczyć do 10. Ale wybuchła wojna. Wszystko się zmieniło. Wkrótce ci niemieccy gospodarze przenieśli się na teren Rzeszy, a tutaj pojawili się osiedleńcy z poznańskiego. I tak wszystko uległo wymieszaniu. Wojna poplątała ludzkie ścieżki, zniweczyła plany. Z drugiej jednak strony, gdybyśmy tam faktycznie zamieszkali, moja rodzina nie byłaby taka, jaka jest. Piękna i różnorodna. Zżyta. Wszystko byłoby inaczej – mówi, spoglądając poza okno, doświadczona kobieta, która przeżyła wiek.

Jej rodziny nie byłoby nie tylko wówczas, gdyby wyjechała z rodzicami do Argentyny, ale także wówczas, gdyby za cyngiel karabinu pociągnął jeden z niemieckich żołdaków. Pod jego lufę trafili praktycznie wszyscy okoliczni sąsiedzi. Część straciła życie od razu, a część w obozie czy na robotach. Straciłaby i ona, ale zdecydowała chwila. Może ludzki odruch, moment refleksji....

- Stał już nade mną, a ja płakałam i krzyczałam. Tylko popatrzył, odszedł. Przeżyłam. Ale mój brat, ówczesny uczeń szkoły rolniczej w Okszowie, został niemal zakatowany na moich oczach. Dwóch żandarmów biczowało go kijami. Kazali mu położyć się na ściętym pniu i bili. Raz za razem. Na koszulę wystąpiły strugi krwi. Potem zaczęła kapać na piasek. Do dzisiaj to pamiętam. Został potem zabrany do lubelskiego więzienia, na zamku, gdzie spędził chyba 1,5 roku. Wrócił cały we wrzodach. Nie mógł nic jeść, przełykać. Nie był nawet w stanie przyjść na nasz ślub. Długo dochodził do siebie.

Mimo upływu 80 lat, w pani Stanisławie wciąż tkwią te same pytania. Dlaczego? Po co? Przecież tylko się uczył. Zabrali go, kiedy odrabiał lekcje. Sprzed zeszytów, na kartce zostało tylko kilka kleksów. Oprawcy wywlekli chłopca na dwór i po prostu skatowali...

-Ta jego koszula, krew, uderzenia. Tego nie da się zapomnieć – w oczach, które widziały już tak wiele, pojawiają się łzy.

Śmierć przyszła z karabinem na sznurku

W tym samym roku, 1944, zginął ojciec pani Stanisławy. Rodzina ukrywała się w rodzaju ziemianki, schronieniu, które na wypadek wojny właśnie opiekun rodziny wybudował w pewnym oddaleniu od zabudowań. Ponieważ wioska była niemal nieustannie bombardowana, przetaczał się front, to większość mieszkańców Gotówki te ostatnie na ziemiach lubelskich dni niemieckiej okupacji spędziła w takich właśnie, podziemnych schronach.

- W pobliże naszego schronu podszedł radziecki żołnierz. Brudny, obdarty, w dwóch różnych butach. Zdaje się, że jeden był taki klasyczny, żołnierski, skórzany, a drugi gumowy. Karabin miał przewieszony na sznurku. Tata zerkał przez klapę, czy podejdzie w ich kierunku. Podszedł. Zawołał. Nie odzywali się. Tata uchylił nieco klapę, a tamten strzelił. W sumie trzy razy. Prosto w serce. Jedna z kul utkwiła nawet mamie w udzie. Cicho zasyczała z bólu i chciała chyba o coś zapytać, popatrzyła w stronę ojca, ale ten osunął się tylko po ściance tego schronu. Ten ruski tłumaczył później, że nie wiedział, myślał, że to żołnierze....

Tatę pani Stanisława pochowała w surowej, drewnianej trumnie, którą rodzina zbiła z nieoheblowanych desek. Nie było zresztą jak dojechać do Chełma po lepszą. Droga zasłana była obalonymi pniami drzew. Trwały naloty. Taki czas...

- Na świat przyszło już wtedy nasze pierwsze dziecko i musiałam zostawić je u sąsiadki, żeby móc uczestniczyć w pogrzebie. Wszystko minęło, ale pamiętam te wydarzenia tak, jak gdyby miały miejsce wczoraj – mówi dostojna jubilatka.

Mijały lata. Przybywało obowiązków, trosk, codziennych spraw i pytań, jakie niesie ze sobą wymagające życie. Trzeba było o wszystkich zadbać – z taką samą otwartością i wrażliwością. Bywało różnie, ale jeden dar jest przecież w życiu bezcenny – samo życie.

- Wstaję rano i dziękuję panu Bogu za jeszcze jeden dzień. Za to, że mogłam jeszcze raz wstać. Modlę się o to, aby było dobrze. Tak, jak trzeba. Dopytuję o sprawy dzieci, chociaż one same są już rodzicami i dziadkami. Wszystko się zmienia. Przemija. Ale jedno nie zmienia się przecież nigdy – życie. Ono trwa. Jeszcze we mnie, ale i w moich dzieciach, wnukach, prawnukach i praprawnukach. Tajemnica... – mówi z uśmiechem pięknym jak słoneczny poranek pani Stanisława.

Czytaj także:

Powiązane galerie zdjęć:


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklamareklama Bon Ton
Reklama
Reklama
Reklama