Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama

Gm. Sawin. Józef Felczyński z Chutcza - ostatni świadek inferno

My, ludzie XXI wieku, ludzie technologii, oddani temu, co wygodne, szybkie i pozbawione wad, zagubiliśmy gdzieś po drodze wewnętrzną miarę, przy pomocy której należy oceniać historyczne zjawiska i minione dzieje. Narzędzie, które pomaga sięgać w głąb kulturowej pamięci. Kiedy brakuje miar, potrzebni są naoczni świadkowie. Tacy jak pan Józef Felczyński z Chutcza. On doskonale pamięta, jak było...
Gm. Sawin. Józef Felczyński z Chutcza - ostatni świadek inferno

Źródło: red

Nie ma czasu, trzeba dać świadectwo...

Trzeba się spieszyć, ponieważ według kobiety, którą kiedyś 99-latek spotkał na autobusowym przystanku, będzie żył dokładnie 102 lata. Nie, nie była cyganką ani wróżbitką. Ot, przechodziła z siatką ciężkich zakupów tuż obok. Przypadek? Pan Józef w nie nie wierzy...

- Moje życie pełne jest tzw. zbiegów okoliczności. Tak się mówi – „zbieg okoliczności...”. Kiedy niemieccy żandarmi zabierali mnie i moich kolegów z domu, moja mama uspokajała mnie i powtarzała, abym się nie bał. Że będzie się modliła i nic złego mi się nie stanie. Wróciłem z tego piekła cały i zdrowy. To nie mógł być przypadek... - twierdzi pan Józef.

Urodził się 24 października 1925 roku w Reczycach, w ówczesnym powiecie łowickim. Wydawałoby się – cóż może być w tym nadzwyczajnego? Może tylko rok, który młodym kojarzy się niemal z prehistorią. Ale, jak powiada z uporem pan Józef, w życiu nie ma przypadków...

- Proszę sobie wyobrazić. Jestem wezwany do obozowego baraku na przesłuchanie. Idąc tam, modlę się w duchu i proszę, abym wytrzymał, nikogo nie wsypał, nie wydał. W każdym baraku Niemcy celowo umieszczali dwóch, trzech szpicli, którzy mieli tylko zbierać informacje, „haki”. Później przesłuchujący dysponowali już pewnymi argumentami. Tak więc idę na to przesłuchanie i myślę o tym, żeby wytrzymać. Jestem w środku, siadam. Chwytam się nogi od ławy, a oni biją. Nagle podchodzi do okna komendantka więźniarek i pyta tego SS-mana, dlatego mnie biją. On pokazuje protokół, to, co spisali, a ona prosi, żebym podszedł do tego okna. I pyta czystą polszczyzną: „Jak się tutaj znalazłeś, skąd jesteś”. Więc odpowiadam. A ona na to: „Ja wiem, gdzie to jest”. Środek wojny, obóz... - zawiesza głos Felczyński.

Nastaje głęboka cisza, w której daje się słyszeć szelest poruszanych wiatrem liści. Siedzimy tak chwilę w bezruchu, a mnie staje przed oczyma tamta sytuacja. Nie mogłem tam przecież być, ale emocje robią swoje...

Starszego brata Felczyńskiego oraz paru innych mieszkańców wioski Niemcy zabrali w 1942 roku, ale udało im się zbiec z pociągu. Doświadczeni polscy maszyniści celowo zwalniali na zakręcie, a odważni mogli podjąć próbę ocalenia życia.

- Jechali ze Skierniewic do Łowicza. I tam faktycznie był taki zakręt, na którym można było próbować, oczywiście przy małej prędkości, skakać. Tak to wówczas wyglądało... - wspomina pan Józef.

Jego wojenny szlak rozpoczął się dwa lata później, w 1944 roku. Popularne przysłowie mówi, że „podróże kształcą”. Felczyński wyruszył w podróż jedyną w swoim rodzaju. Taką, w której nikt z nas nie chciałby wziąć udziału, a doświadczenie, jakiego wówczas nabył, jest bezcenne.

- My wtedy nie mieliśmy żadnego wyboru. Jeśli bym próbował uciekać, następnego dnia w naszym domu pojawiłby się patrol, a członkowie mojej rodziny zostaliby zabici na miejscu. Nie chciałem więc ryzykować i nikogo narażać. Przyjąłem niełatwy los... - opowiada mieszkaniec Chutcza.

 

Siekiera, motyka, bimber, deska – tam na rogu Skaryszewska...

Szlak Felczyńskiego rozpoczął się właśnie na warszawskiej ulicy Skaryszewskiej, nieopodal Dworca Wschodniego. W funkcjonującej tam szkole spędził tydzień lub dwa. Niektórym udało się zbiec już na tym etapie.

- Mam w pamięci taki obraz – idziemy czwórkami ze Skaryszewskiej i wchodzimy w ulicę Targową. Nagle zauważam, jak idący przede mną mężczyźni zaczynają się powoli wymieniać w tych czwórkach. Ja szedłem w trzecim czy czwartym rzędzie, po chodniku. Reszta kolumny po jezdni. Patrzę i czekam. Nagle zauważam, jak przy jednej z kamienic odsuwa się krata zabezpieczająca zsyp na węgiel. Mężczyzna, który przysunął się bliżej chodnika, dał susa, krata się zasunęła i cisza. Żandarmi nawet tego nie zauważyli, bo jeden szedł na przedzie, a drugi ubezpieczał naszą kolumnę od tyłu. Już wtedy konspiracja opracowała taki plan ratowania ludzi ze Skaryszewskiej. I parę żyć pewnie uratowali w ten sposób – mówi ożywiony obrazami pamięci pan Józef.

Ktoś, kto byłby naocznym świadkiem naszej rozmowy, zobaczyłby w nim nie prawie 100-letniego staruszka, ale najwyżej 30-letniego młodzieńca. Ten błysk w oku, gestykulacja. Pewnie sam by za chwilę wskoczył do tego otworu. Ale wtedy nie było to możliwe. Miał przed oczyma rodzinę i widmo śmierci...

Potem było Kutno. Współtowarzysze niedoli także tutaj próbowali różnych sztuczek, które byłyby ich w stanie przybliżyć do wolności.

- W Kutnie Niemcy przetrzymywali nas w jakimś budynku. Na szczęście toalety były w środku. W pewnym momencie zauważyłem, że z tej toalety ludzie korzystali dosłownie co minutę. Co chwilę ktoś wchodził i wychodził. Potem znowu. „O co chodzi?” - myślę sobie. Jakieś zatrucie? Okazało się, że więźniowie sprawdzali, czy zmieszczą się w małym okienku, które było stale otwarte i którym faktycznie można było jakoś czmychnąć. Paru faktycznie się to udało – mówi o tamtych dniach świadek historii.

Kolejowy szlak zawiódł Felczyńskiego do Gorzowa Wielkopolskiego i dalej - do Dessau i Magdeburga. Ludzie z transportu zostali rozdzieleni, rozjechali się w różnych kierunkach. Pan Józef trafił do Wolfsburga i słynnej fabryki Volkswagena, która powstała w 1938 roku. Pracował przy dużej sztancy, na której wyciskano osłony do min morskich. Zaczynał się właśnie gorący okres alianckich nalotów, więc pracownicy, w tym ci przymusowi, zmuszeni byli schodzić do ukrytych pod budynkami fabryki schronów.

- W czasie jednego z nalotów zginęło kilku moich kolegów, bliskich, z jednej wioski. Stali akurat przy oknie i przypatrywali się nadlatującemu samolotowi. Chyba kończyli zmianę. Bomba uderzyła niedaleko hali, a odłamki wpadły przez okno, przy którym stali. Mnie tam nie było – opowiada o kolejnym „zbiegu okoliczności” pan Józef.

Intensywne bombardowania skłoniły więźniów, w tym także Felczyńskiego, do tego, aby podjąć próbę ucieczki. Niestety, jego grupę wyłapano i trafili do Frankfurtu, a później do Świecka, do obozu pracy.

- Niektórzy także tam, jeszcze w czasie transportu, podjęli, udaną bądź nie, próbę ucieczki. Byli jednak wśród nas i tacy, którzy ocenili, że lepiej przeczekać, spróbować przeżyć. W końcu nie wieźli nas do obozu śmierci, ale obozu pracy. I faktycznie – przeżyliśmy, choć nie było łatwo – wspomina Felczyński.

 

W obozie bez choroby ani rusz

Żeby zachować jako takie zdrowie, należało kombinować. Najpierw więzień zranił sobie palec przy pomocy szpadla, potem udawał zatrucie. Inaczej się nie dało...

- Dzięki temu otrzymywało się po kilka dni zwolnienia z pracy. Ciężkiej pracy o dwóch kromkach czarnego chleba z marmoladą i połowie kubka zbożowej kawy. Nie przeżyłbym, gdyby nie te kombinacje. Skaleczoną nogę moczyłem później w moczu, w ustępie, który stał w baraku, za takim przepierzeniem. Na szczęście nie wdało się żadne zakażenie. W obozie ładowaliśmy takie kolejowe lory. Potem otrzymaliśmy inne zadanie – opryskiwanie strychów kamienic specjalnym preparatem, który miał opóźniać rozprzestrzenianie się ognia. Chodziło oczywiście o te ciągłe naloty i pożary. Rozrabiało się ten preparat z wodą i trzeba było pryskać. To też była ciężka praca, wodę nosiło się po schodach wiadrami na ostatnie piętro, na ten strych – opowiada były więzień.

To właśnie tam Felczyński spotkał się, bodaj po raz pierwszy, z ludzką dobrocią. Pilnujący więźniów strażnicy pozwalali zejść na chwilę na dół, zapukać do przypadkowego mieszkania i poprosić o jakiś skromny posiłek. W wielu domach brakowało już wówczas chleba. Pod koniec 1944 roku także w III Rzeszy wydawano jedzenie na kartki, a Niemcy zaczęli dotkliwie odczuwać skutki braku jedzenia. Niektórzy nie mieli chleba, ale i tak chcieli pomóc...

- Pamiętam, że kiedyś otworzył mi taki rosły, otyły Niemiec, który co prawda nie miał chleba, ale obdarował mnie dwoma cygarami. Później te cygara wymieniłem na chleb. Oddał go jakiś nałogowiec, któremu bardzo chciało się palić. Wyobraża pan to sobie? W takich warunkach oddać jedzenie za możliwość zaciągnięcia się... To nie wiarygodne – ocenia pan Józef.

Od jednej Niemki otrzymał z kolei całe ubranie – spodnie, koszulę i marynarkę. Nawet solidne, skórzane kamasze. Pilnował tych zdobyczy niczym oka w głowie. W naznaczonym śmiercią świecie przedmioty te były bezcenne.

 

To dobry człowiek

Wojenne drogi zwiodły Felczyńskiego także do jednego z niemieckich gospodarstw, gdzie zajmował się końmi. Kiedy nadszedł przełom 1944 i 1945 roku, rodzina gospodarzy była zmuszona uciekać w głąb Niemiec, pod Berlin. Front jednak przesuwał się i uciekającą, porzucającą sprzęt niemiecką armię szybko zastąpili czerwonoarmiści. 

- To byli degeneraci, wykolejeńcy. Kiedy przyszli, a zatrzymaliśmy się wówczas, właśnie z tymi moimi gospodarzami, w jakiejś kamienicy, żołnierze zawlekli kobiety na piętro i tam po kolei gwałcili. Na dole została tylko babcia staruszka z maleńkim dzieckiem mojej gospodyni. Dziecko płakało, a oni tam na górze robili swoje. Było ich na pewno kilkudziesięciu. Na dole, w takim przyziemiu, siedział natomiast ich dowódca. Rozparł się na krześle, obok powiesił skórzany płaszcz i pas z kaburą. Cały czas pił i żądeł, abym mu przyprowadził jakąś dziewczynę. I w tym właśnie momencie, w czasie naszej rozmowy, ten oddział zaczął się wycofywać, bo gdzieś od tyłu zaczęli ich wypierać Niemcy. Zebrali się i przepadli. Gospodyni zeszła z tego piętra cała zakrwawiona, w rozdartym ubraniu, obolała. Poprosiła o wodę. Nalałem pełną miednicę. Ona umyła się, a następnie nakarmiła głodne dziecko. Nigdy tego nie zapomnę, nigdy... - w oczach doświadczonego człowieka pojawiają się łzy.

Ostatecznie niemieccy uchodźcy, razem z Felczyńskim, trafili do Wrocławia, na dworzec, gdzie przespali kilka nocy na jedynym wówczas, ocalałym z bombardowań peronie. Ocalił swojego bauera przed aresztowaniem, ponieważ powiedział, że nie doznał od niego żadnych krzywd. Niemcy mogli odejść w swoją stronę, a pan Józef coraz częściej zaczął myśleć o rodzinnym domu. W końcu udał się w podróż do swoich. Ocalał – tak, jak obiecała mu jego mama. W progach domu przywitał go wierny przyjaciel, pies Nygus. 

- Wkrótce na naszą rodzinę spadł kolejny cios. Mojego ojca aresztowali bezpieczniacy, za to, że przed powstaniem warszawskim kolportował ulotki. Wyszedł z więzienia, ale przeżył tylko kilka dni. Zniszczyli mu zdrowie. Ktoś doniósł.

Dzisiaj pan Józef stara się opowiadać o tamtych dniach wszędzie, gdzie tylko może. Kiedy kilka razy przyszło mu przemawiać na uroczystościach i zgromadzeniach byłych więźniów obozów, także w Niemczech, za każdym razem powtarzał te same słowa: „Jednego nie mogę zapomnieć. Tego, że wasi przodkowie nazwali mnie polskim psem - „Du polnischer Hund” zwracali się do mnie oprawcy. Miałem swój kraj, własną rodzinę, przyjaciół, marzenia. Dumę i honor. Czy wam byłoby miło, gdyby ktoś o waszych dzieciach powiedział „wy niemieckie psy”? Czy byłoby wam przyjemnie?

Czytaj także:


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklamareklama Bon Ton
Reklama
Reklama
Reklama