Sztuka potrzebna jak codzienny chleb
U progu XX wieku Chełm stanowił iście „carskij gorod” – miejsce, które podporządkowane było całkowicie zaborcy ze wschodu. Na tej kulturalnej pustyni Papużyńscy postanowili zaproponować rodakom formę, która w nawiązywaniu międzyludzkich więzi sprawdza się jak żadna inna – teatr. Miejsce spotkania i oczyszczenia. Konfrontacji tego, co podniosłe, z ludzkim, ułomnym „ja”. Miejsce-lustro, które ukazuje nam prawdę o nas samych, używając do tego dzieł wielkich klasyków. Przed 120 laty chodziło o coś jeszcze. O Polskę i o to, abyśmy mogli być wreszcie u siebie.
Poniżej galeria zdjęć
- Zebraliśmy cztery domy. My, państwo Kuszowie, Piotrowscy i Grzymałowie. Zawiązaliśmy kółko amatorskie. Prezesem kółka obraliśmy p. Kusza, który pojechał do gubernatora lubelskiego i wyjednał jakimś cudem pozwolenie na urządzenie teatru amatorskiego w Chełmie. Co za radość! - wspominała przed laty te historyczne początki Jadwiga Papużyńska.
Miłośnicy teatru nie dysponowali w zasadzie niczym, co potrzebne było do zaplanowanej przez nich działalności, ale dysponowali czymś, co z perspektywy czasu wydaje się bezcenne – zapałem.
- Na arenie ustawiliśmy ławki, dorobiliśmy scenę, a garderoba była w sąsiedniej budzie, więc trzeba było biegać przed podwórze. To nam nie psuło humoru i zapału, jak i to, że na każdym przedstawieniu byli „aniołowie stróżowie” w postaci żandarmów caratu. Na początek graliśmy trzy jednoaktówki: „Fatalista”, „Dzieci Muzy” i trzecią, której nie pamiętam. Można sobie wyobrazić zachwyt publiczności (po raz pierwszy polskie słowo ze sceny), ale muszę się pochwalić, że jednoaktówki były opracowane gruntownie. Stały na poziomie sztuki i mieliśmy dobre siły amatorskie i dobrych reżyserów – wspominała Papużyńska, która sama zeszła ze sceny dopiero w momencie, kiedy ukończyła 70 lat.
Środowisko zaczęło przyciągać niczym światło, najróżniejsze, najczęściej niezwykle barwne osobowości. I to z różnych kręgów. Robotniczych, rzemieślniczych, inteligenckich... Niekiedy całe rodziny. Ojców, ich synów i córki. Małżeństwa. Sztuka rodziła się więc pomiędzy ludźmi. Wyrastała z ich dążeń, sposobu postrzegania świata, marzeń, osobistej wrażliwości. Materiały archiwalne z pierwszych lat funkcjonowania teatru mówią o tym, że w latach 1904-1915 wystawiono w sumie 13 przedstawień. Sięgano najczęściej po popularne wówczas jednoaktówki Tadeusza Jaroszyńskiego, Józefa Blizińskiego, Michała Bałuckiego, Adolfa Walewskiego, Jana Kantego Galasiewicza czy Aleksandra Fredry. Artyści tworzyli repertuar głównie rozrywkowy, ponieważ na taki tylko pozwalały ówczesne, carskie władze. Słynna, cyrkowa buda spłonęła ostatecznie w 1910 roku, ale teatr nie zaprzestał swojej działalności.
Wybuch prawdziwej, artystycznej euforii nastąpił po roku 1915, kiedy miastem zaczęli zarządzać, zamiast Rosjan, Austriacy. Teatr zaczął wystawiać sztuki, po które wcześniej sięgnąć było nie sposób, np. „Warszawiankę” Stanisława Wyspiańskiego. W obsadzie aktorskiej z tamtych lat pojawiały się takie niezwykłe osobowości, jak Bronisława Kuszowa, Aleksander Ukleja, a nieco później również Marian Ukleja, Julia Mullerówna oraz Kazimiera Świerkowska. Każdy z aktorów pozostawił na chełmskich deskach jedyny, wyjątkowy, niezatarty nigdy ślad.
W pierwszych latach odzyskanej niepodległości aktorzy zaczęli korzystać z obiektu tzw. Resursy Obywatelskiej przy ul. Lubelskiej 4. To miejsce, które niezwykle istotną rolę będzie pełniło także w późniejszych latach.
Mijały lata, a teatr trwał. Skupiał chełmian ciepłem domowego ogniska. Wewnętrzna siła grupy pozwoliła przetrwać jej także niezwykle trudne, okupacyjne lata. W latach 1940-1945 wystawiono w sumie ok. 20 różnych sztuk,
Po wyzwoleniu teatr wznowił swoją działalność oficjalnie 14 lipca 1945. Już jako Teatr Ziemi Chełmskiej. Kierownictwo nad nim przejął poeta i pisarz Jan Szczawiej.
Kolorowe ptaki
W latach siermiężnej, ludowej Polski chełmskie środowisko teatralne stanowiło grupę niezwykle barwnych, ciekawych, zaangażowanych w sztukę osobowości. Kolorowa była też młodzież, która otrzymała od starszych kredyt zaufania i szansę na budowanie własnego „ja” i jednocześnie pewnego ważnego dzieła.
- Moja przygoda z teatrem zaczęła się wówczas, kiedy byłem uczniem szkoły średniej w Okszowie i od środowiska skupionego wokół domu kultury przy ul. Lubelskiej 4. To była jesień 1959 roku. Wystąpiliśmy wspólnie z Jerzym Grossmanem w „Babci i wnuczku” Konstantego Ildefonsa-Gałczyńskiego. To dosyć zabawne. Pamiętam, że przeczytałem wtedy chyba wszystko, co napisał Gałczyński. W bibliotece pracowała wówczas Basia Bodakowska, zresztą jedna z prawdziwych gwiazd teatru chełmskiego – wspomina Włodzimierz Wowa Brodecki, który do dziś uznawany jest za prawdziwą ikonę.
Swoją pasję i zaangażowanie przepłacił zresztą wyrzuceniem ze szkoły, kiedy 1 maja, zamiast na pochód, udał się z grupą na występy. Takie to były lata... Ostatecznie ktoś wstawił się za Wową i surowy, ale cieszący się ogromnym autorytetem dyrektor Michał Paterkowski pozwolił młodemu artyście kontynuować naukę.
We wspomnieniach Brodeckiego przewija się coś jeszcze. Ciepła myśl, że teatr stanowił jedną, wielką rodzinę. Grupę ludzi, którzy lgnęli do siebie, nie tylko czyniąc zadość artystycznym powinnościom, ale po prostu chcieli być ze sobą. Także poza próbami.
- Co zawdzięczam moim kolegom? Oczywiście wiele, ale także i to, że ostatecznie zacząłem się zajmować aktorstwem także zawodowo. W 1976 roku znalazłem się, za sprawą dyrektora Henryka Giżyckiego, w Kielcach. Do Krakowa próbował mnie też ściągnąć ówczesny dyrektor teatru ludowego Ryszard Filipski, ale odmówiłem mu. Z różnych względów. Chyba przede wszystkim dlatego, że był za bardzo związany z partią. W Kielcach znalazłem się także za sprawą rodziny Bodakowskich, a konkretnie Zosi Bodakowskiej. Zagrała wówczas w takim filmie „Kolorowe pończochy”. Piękna dziewczyna, kochaliśmy się w niej wszyscy. Pracowała też jako scenograf – opowiada o tych barwnych latach Wowa Brodecki.
Wprost trudno w to uwierzyć, ale 52 lata temu swoje losy z chełmskim teatrem związał również Zbigniew Moskal. Mimo upływu lat wciąż stara się ofiarowywać swojemu ukochanemu środowisku to, co ma w sobie najcenniejszego. Podkreśla, że chce pozostać na scenie, dopóki starczy mu sił – ducha i ciała. A grać może, jak twierdzi, nawet podłogę i żyrandol.
- Tak, debiutowałem w 1972 roku rolą Drugiego Mularza w „Zemście” Aleksandra Fredry. Niemniej staram się trwać, na ile to możliwe. To samozaparcie zawdzięczam chyba tylko i wyłącznie pasji i miłości do teatru. Autentycznej miłości. Zawsze uważałem, że teatr to największa ze sztuk. To jest swoista magia, przygotowania, napięcie przed premierą, kontakt z publicznością. To wciąga i uzależnia. Kocham teatr sam w sobie. Jest w nim coś, co porywa i elektryzuje jednocześnie – podkreśla wciąż aktywny i bardzo „młody” na teatralnych deskach Zbigniew Moskal.
Mówi też, że teatr miewał swoje wzloty i upadki. Pierwsze poważne tąpnięcie zaliczył, w jego opinii, na początku lat 90., kiedy odszedł, niestety już na zawsze, wybitny reżyser i aktor jednocześnie Czesław Dopieralski. To właśnie dzięki niemu wielu młodych miało szansę zaistnieć i znaleźć swój artystyczny azyl.
- Odrodzenie natomiast zawdzięczamy niewątpliwie Basi Szarwiło i Sławojowi Czarnocie, moim młodszym kolegom, którzy są obecnie, bez wątpienia, swoistym spiritus movens całego przedsięwzięcia. A także przychylności ówczesnej prezydent miasta Agacie Fisz. Dzięki dobrej woli młodych pasjonatów i władz teatr stanął solidnie na nogach w 2010 roku i w doskonałej, naprawdę bardzo dobrej kondycji trwa do dzisiaj – dodaje Moskal.
Jego zdanie podziela też zresztą Elżbieta Bajkiewicz-Kaliszczuk, która do środowiska trafiła poprzez swojego ojca Bartłomieja Stanisława Bajkiewicza.
- W tamtych latach teatr występował w zasadzie w dwóch miejscach. Właśnie na ul. Lubelskiej 4, w budynku tzw. Resursy i w miejscu, gdzie obecnie funkcjonuje atelier Ryszarda Karczmarskiego. To środowisko było mi bardzo bliskie od początku. Na próby, właśnie z moim tatą, chodziłam już jako kilkuletnia dziewczynka. Stałam za kulisami, pomagałam, czasami coś przyszyłam (śmiech). Byłam w takich momentach bardzo z siebie dumna. Ta pasja zrodziła się też z mojej miłości do literatury i recytacji. Moi rodzice przyjaźnili się z Dopieralskimi, a Czesio był nawet ojcem chrzestnym mojej zmarłej siostry. Tak więc to środowisko było mi bliskie i bardzo, powiedziałabym, naturalne – podkreśla pani Elżbieta.
Dopieralski był niewątpliwie twórcą poszukującym, organizował nie tylko teatr, ale i różne grupy recytatorskie. To właśnie w takich gronach wyłaniały się prawdziwe perły pokroju Bajkiewicz-Kaliszczuk.
- Czesio złożył mi propozycję pracy w teatrze, a ja weszłam w ten świat. Całe moje życie było zresztą związane z działalnością kulturalną. Tak się złożyło, że proces odbudowy, po wielu latach, przypadł w udziale także mnie. W 2008 roku zostałam dyrektorem wydziału kultury Urzędu Miasta Chełm i padła ze strony ówczesnych władz propozycja, aby spróbować przywrócić teatrowi dawną świetność. To nie byłoby jednak możliwe, gdyby nie zaangażowanie moich młodych przyjaciół – Basi i Sławoja. Udało się, ponieważ mają doświadczenie i są bardzo pracowici – podkreśla Bajkiewicz-Kaliszczuk, bez której chełmska kultura nie miałaby tak wielu ciekawych „odcieni”.
Wciąż piękni, wciąż młodzi
To zupełnie niezwykłe, ale ten sam błysk i pasję można odnaleźć w oczach Barbary Szarwiło. Przypadek? Z pewnością nie. Energia teatru wciąż elektryzuje. Z gruzów dźwignęli chełmską scenę właśnie oni - „młodsi koledzy”, „Basia i Sławoj”, jak ciepło wyrażają się o nich debiutujący przed laty nestorzy. A oni nie zamierzają osiadać na laurach. Planują, pracują, biegają. By sięgać jeszcze wyżej. Zaoferować chełmskiej publiczności sztukę najwyższych lotów.
W niespiesznej rozmowie z Barbarą Szarwiło zanurzam się, siedząc nieopodal wystawy dzieł Jerzego Grossmana. Tak doskonale korespondują z charakterem chełmskiego środowiska artystycznego.
- Ten teatr funkcjonuje dzięki energii wielu pokoleń. Kiedy czytam tę historię, wydaje się wprost imponująca. To setki nazwisk, które pobrzmiewają gdzieś w mojej głowie. Jeśli mogłabym się przenieść w czasie, to chciałabym usiąść na widowni właśnie tam, w cyrkowej budzie, gdzie wystąpili po raz pierwszy państwo Papużyńscy. To musiało być zupełnie niezwykłe doświadczenie – uważa Szarwiło.
Teatr Ziemi Chełmskiej identyfikowany jest na ogół jako amatorski, ale w gruncie rzeczy taki już nie jest. Artyści współpracują ze swoimi kolegami z teatrów zawodowych, zatrudniani są profesjonalni reżyserzy, kierownictwo sięga też po dzieła współczesnych twórców. Teatr żyje, odpowiada na aktualne problemy współczesności, mruga do współczesnych chełmian, próbując opowiedzieć im o tym, jakimi są dzisiaj.
- Za każdym razem gramy praktycznie przy pełnej sali. Spektakle są biletowane. Sięgamy po scenariusze współczesnych sztuk. Działamy więc praktycznie jak teatr zawodowy. Widzowie chcą nas oglądać, identyfikują się z teatrem jako pewną istotną wartością, bogactwem miasta. Często słyszymy też o tym, że zapraszani są przez mieszkańców znajomi spoza Chełma. To daje mnóstwo radości i energii – podkreśla pani Barbara.
Teatr jak tlen – bez niego trwalibyśmy, ale już nie tacy...
Napisz komentarz
Komentarze