W miejscowości Kolonia Marysin w powiecie chełmskim mieszkał z rodziną Jan Trubiczuk. Utrzymywali się z rolnictwa. 2 września 1925 r. siedemnastoletni syn gospodarza, podczas nabierania wody upuścił wiadro, które poleciało do studni. Strata nie była wielka, jednak chłopak - obawiając się bury od ojca - postanowił je wydobyć. Opuścił się do studni na sznurze. Nie wyszedł już z niej żywy.
Dlaczego nie wołał o pomoc?
Domownicy byli zajęci swoimi obowiązkami. Dopiero po upływie kilkudziesięciu minut zwrócili uwagę na nieobecność młodego Janka. Gdzie on się mógł podziać? Ojciec potrzebował syna do pomocy w jakiejś pracy, więc zaczął go szukać.
W domu go nie było, na podwórku także. Trubiczuk sprawdził budynki gospodarskie, ale i tam nie znalazł chłopaka. Ze złością pomyślał, że Janek pewnie wyrwał się z domu do kolegów, jak to już nie raz bywało. Ojciec postanowił powiedzieć mu kilka zdań do słuchu, jak tylko ten ancymonek wróci. A jeśli to nie pomoże, to porozmawia z nim pasek. Nieważne, że prawie dorosły kawaler, wąs mu się sypie i tylko patrzeć, jak zacznie uganiać się za dziewczynami. Musi znać mores.
W pewnej chwili wzrok Trubiczuka padł na studnię w kącie obejścia. Nie było przy niej wiadra, które zwykle stało przy cembrowinie. Mężczyzna zauważył natomiast, że sznur służący do zaczepiania wiadra jest opuszczony w głąb studni.
Zaraz, zaraz, czy Janek nie mówił, że idzie po wodę? Ależ oczywiście, ojciec jakby teraz słyszał jego słowa. Ogarnęło go przerażenie. Podszedł bliżej i zajrzał; woda była ciemna, ale dostrzegł nad nią ludzki kształt.
Czyżby chłopak zanadto przechylił się i przez nieostrożność wpadł do studni razem z wiadrem? To możliwe, ale jeśli tak było, dlaczego nie zaczął wołać o pomoc? Usłyszeliby go przecież i wyciągnęli z wody na powierzchnię.
Co wy ludzie wygadujecie?!
Trubiczuk wybiegł półprzytomny na drogę. Zaczął krzyczeć jak szalony, rwać sobie włosy i wzywać imienia Boga. Zaalarmowani niezwykłym hałasem sąsiedzi początkowo myśleli, że naprawdę doznał pomieszania zmysłów. Albo, że dotknęło go jakieś straszne nieszczęście.
- Co się stało, Janie? Dlaczego tak krzyczysz? - pytali, ale początkowo niewiele mogli się dowiedzieć. Trubiczuk bełkotał niezrozumiale o karze za grzechy, to znów o sznurze opuszczonym do studni. Dopiero po kilku minutach, kiedy jako tako doszedł do siebie, powiedział, co zobaczył.
Pokręcili smętnie głowami. Niedobrze – jeśli chłopak leży tam i nie odzywa się, to pewnie w czasie upadku uderzył głową o betonową ściankę studni. Jedni uważali, że może tylko stracił przytomność, ale żyje, inni, że już po nim, skoro się nie rusza. Szkoda go, taki młody, całe życie miał przed sobą, widać jednak taka była wola Boga. Trudno, trzeba się z nią pogodzić.
W pewnym momencie przez ciżbę przecisnął się młody mężczyzna w roboczym ubraniu. Był to dziewiętnastoletni Władysław Frydrycki, robotnik zatrudniony u jednego z gospodarzy.
- Co wy ludzie wygadujecie?! Już go pogrzebaliście i radzicie ojcu pogodzić się z tym? A może trzeba sprawdzić, co się stało? Nawet jeśli on nie żyje, należy go wyciągnąć – rzucił, mierząc ich niechętnym spojrzeniem. Potem zwrócił się do Trubiczuka: - Prowadźcie gospodarzu, pomogę wam.
Dwa trupy w studni
Kazał przynieść lampę i zajrzał do studni. Zobaczył wiadro kolebiące się na powierzchni wody i ciało młodego Trubiczuka zaczepione o jakąś nierówność ścianki. Ludzie, którzy stali w pobliżu, przyglądając się czynnościom Frydryckiego, powiedzieli, że najlepiej sprowadzić strażaków, by wydobyli chłopaka.
We wsi nie było jednak telefonów. Aby powiadomić straż pożarną, trzeba było jechać furmanką do Rejowca. Potrwałoby to, co najmniej godzinę. Po minie nieszczęśliwego ojca widać było, że pragnie jak najszybciej wyciągnąć syna.
- Sam po niego zejdę – powiedział Frydrycki. Próbowano go powstrzymać, to mogło być niebezpieczne, nie wiadomo co tam zaszło. Jednak robotnik nie dał się odwieźć od podjętej decyzji. Powiedział, że spróbuje przywiązać ciało Janka do liny. Jak już to zrobi, niech ciągną.
Czekano w napięciu. Naraz rozległ się przeciągły krzyk Frydryckiego i plusk wody. Zaraz potem nastąpiła cisza. Ktoś odważył się zajrzeć do studni i krzyknął ze zgrozy. Dzielny ratownik zwisał bezwładnie na sznurze.
Ludzie wpadli w popłoch. Robotnik jeszcze przed chwilą rozmawiał z nimi. Co się stało z jednym i drugim mężczyzną? Niektórzy byli przekonani, że to ingerencja sił nieczystych.
Ktoś w końcu pojechał po strażaków. Przybyli ze swoimi linami, bosakami i drabinami. Udało im się wydobyć ciała nieszczęśników ze studni. Obaj nie dawali znaku życia. Ludzie zobaczyli, że twarze mężczyzn pokrywa niesamowita bladość i mają nienaturalnie wytrzeszczone oczy. Przybyły lekarz stwierdził zgon z niewiadomych przyczyn. Tych, którzy wierzyli, że to sprawka Złego, widok ten utwierdził w przekonaniu, że się nie mylili. Może to rzeczywiście jakaś kara za dawne grzechy? Jednak prawda była inna.
Podziemny zabójca
Tragiczna śmierć dwóch młodych mężczyzn poruszyła całą okolicę. Były o niej wzmianki w prasie. Z najwyższym uznaniem wypowiadano się o odwadze i ofiarności Władysława Frydryckiego, który chcąc pomóc zrozpaczonemu ojcu, nie zawahał się poświęcić własnego życia.
Sprawa tajemniczej śmierci w studni dwóch mężczyzn nabrała dużego rozgłosu i stała się przedmiotem policyjnego śledztwa. Dokonano sekcji zwłok. Stwierdzono, że Trubiczuk i Frydrycki zmarli na skutek zatrucia. W ich organizmach lekarze wykryli silne stężenie gazu ziemnego.
Badania wykazały, że w miejscu, gdzie stała studnia, głęboko pod powierzchnią ziemi znajdowały się pokłady śmiertelnie groźnego związku chemicznego. Młody Trubiczuk i Frydrycki musieli znaleźć się bardzo blisko ujścia gazu, w wyniku czego trucizna dostała się do ich organizmów. Gospodarz nie zdawał sobie sprawy, że w studni czaiło się takie niebezpieczeństwo.
- Przecież służyła nam od lat. Woda zawsze była dobra, nie tylko my z niej korzystaliśmy, ale czasami też sąsiedzi. Nigdy nic podobnego się nie wydarzyło – tłumaczył zszokowany i przybity tragedią Jan Trubiczuk.
Kto tam słyszał o czymś takim?
Sędzia śledczy zastanawiał się, czy nie postawić mu zarzutu zaniedbań, które doprowadziły do śmierci dwóch osób. Wszak przed kopaniem studni powinno się sprawdzić, czy w miejscu tym nie występują substancje szkodliwe dla zdrowia.
Trubiczuk przyznał, że tego nie wykonał. Bo niby w jaki sposób i kto miał zrobić badanie? Przy wyborze lokalizacji studni kierował się własnym rozsądkiem i doświadczeniem. Wiedział, że studnia, z której czerpie się wodę do picia, nie może znajdować się w bliskim sąsiedztwie pomieszczeń dla zwierząt gospodarskich, śmietników czy miejsc składowania obornika. Dlatego tam nie kopał. O gazie ziemnym miał mętne pojęcie.
Ostatecznie Trubiczukowi nie postawiono zarzutu i odstąpiono od dalszych dochodzeń. Zdarzenie zostało uznane za nieszczęśliwy wypadek losowy.
Wprawdzie gaz ziemny, zwany niegdyś naftowym, wydobywano w Polsce od połowy XIX wieku, ale niewiele o nim wiedziano. Dopiero w 1896 r. zaczęto go stosować do zasilania kotłowni przy kopalni ropy naftowej w Sochodnicy. W dwudziestoleciu międzywojennym gaz ziemny był dostarczany do miast leżących w pobliżu złóż. W 1928 r. we Lwowie zasilano nim między innymi miejską elektrownię. Natomiast na tak zwanej prowincji gaz ziemny długo jeszcze nie znajdował zastosowania. Mało kto w ogóle o nim słyszał.
Nieszczęścia chodzą parami
Do podobnego wypadku doszło 58 lat później, w czerwcu 1983 r. w Siennicy Małej w powiecie krasnostawskim. Okoliczności były niemal identyczne.
27-letni Stanisław M. grabił z rodzicami siano w pobliżu domu. Dzień był gorący, wszystkim chciało się pić. Mężczyzna powiedział, że pójdzie po wodę. Nie nabrał jej jednak z kranu, który był w mieszkaniu i na podwórzu, lecz poszedł naciągnąć jej ze studni. Uważał, że nie ma to jak woda studzienna. Kranówka nawet się do niej nie umywa.
Dalej było jak w Kolonii Marysin. Wiadro urwało się i wpadło do studni, a Stanisław M. postanowił je wyciągnąć. Zawołał pracującego przy sianie kuzyna, by przyniósł drabinę. Związał ją na linie, po czym zszedł do studni.
Po upływie kilkunastu sekund wydostał się z niej. Usiał ciężko na trawie. Był blady, mówił, że źle się poczuł, miał zawroty głowy i z trudem oddychał. Nie zrezygnował jednak z wydobycia wiadra, choć odradzano mu to.
- Już mi lepiej, przeze mnie to wiadro wpadło i ja je muszę wyciągnąć – powiedział.
I znowu zaczął schodzić do studni. Zasłabł, kiedy znajdował się kilkanaście centymetrów nad lustrem wody. Zawisł bezwładnie na szczeblu drabiny. Obawiano się, że spadnie i utonie. Na ratunek rzucił mu się jeden z sąsiadów, Jan W. Zszedł po tej samej drabinie. Przewiązał sąsiada liną i krzyknął do stojących nad studnią ludzi, by ciągnęli. W tejże chwili stało się z nim coś dziwnego. Jak potem opowiadał, poczuł w ustach słodki smak. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, zaczął tracić przytomność. W ostatnim przebłysku świadomości usłyszał, jak ktoś do niego zawołał, żeby założył ręce za linę. Zrobił to, nie był jednak w stanie wyjść o własnych siłach.
Do studni wszedł Zenon K. Zaraz jednak wrócił. Nie mógł złapać oddechu, leciał przez ręce. Szepnął z wysiłkiem, że w studni chyba ulatnia się gaz. Nie powstrzymało to przed zejściem tam kolejnego śmiałka. Był to 72-letni mężczyzna. Zasłabł w pół drogi.
W końcu ktoś pobiegł zadzwonić po służby ratownicze. Pierwsza przybyła karetka, natomiast na strażaków trzeba było czekać prawie pół godziny, mimo iż mieli do przejechania zaledwie 13 kilometrów. Jak się okazało, w chwili zgłoszenia wypadku, nie było wolnego samochodu.
Po wyciągnięciu mężczyzn z pułapki zajęli się nimi ratownicy z pogotowia. Stwierdzili u nich zatrucie gazem ziemnym. Niestety, Stanisławowi M., który najdłużej przebywał w studni, nie można już było pomóc. Pozostali dwaj trafili do szpitala w ciężkim stanie. Na szczęście uratowano im życie.
Napisz komentarz
Komentarze