Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Mieszkania, apartamenty, kawalerki do wynajęcia
Reklama baner reklamowy

MORDERSTWO W DRODZE PO BUTY. Retrokryminał Mariusza Gadomskiego

Mówiła z tak żarliwą nadzieją o ich wspólnej przyszłości. O dziecku, które będzie najcudowniejszą istotą na świecie. Słuchał w roztargnieniu. Zbliżali się do stacji kolejowej, miał coraz mniej czasu, by zrobić to, co zostało zaplanowane...
MORDERSTWO W DRODZE PO BUTY. Retrokryminał Mariusza Gadomskiego

Radziecka sanitariuszka Marusia podbiła serca miłośników telewizyjnego serialu „Czterej pancerni i pies”. Kochali się w niej nawet chłopcy w wieku szkolnym, a odtwarzającej ją na ekranie Poli Raksie postać ta przyniosła wielką sławę, aktorka do dziś kojarzona jest z Marusią.

Jak pamiętamy, Marusia „Ogoniok” po wojnie wyszła za mąż za Janka Kosa, a potem żyła z nim długo i szczęśliwie. Dla jej imienniczki, która w 1945 roku zamieszkała pod Krasnymstawem, los nie był łaskawy. Ta druga Marusia również zakochała się w mężczyźnie z Polski, niestety nie zaznała z nim szczęścia, a jej życie nie było długie.

 

Wrócił z narzeczoną

 W okresie II wojny światowej powiat krasnostawski stanowił miejsce działania polskich ugrupowań partyzanckich. Jedną z form represji niemieckiego okupanta wobec zamieszkałej tam ludności były łapanki i wywózki do obozów koncentracyjnych lub na przymusowe roboty w głąb Rzeszy.

Spotkało to Wacława W., młodego mieszkańca wsi Gany w gminie Żółkiewka. Pewnego dnia dostał wezwanie, nie mógł się wymigać, musiał jechać. Przez kilka lat rodzina nie miała o nim żadnych wiadomości.

Pogodzili się z myślą, że chłopak nie żyje. Cóż, wiele rodzin opłakiwało wtedy śmierć bliskiej osoby. Jednak Wacław W. przeżył wojnę. W lipcu 1945 roku cały i zdrowy powrócił z Niemiec do rodzinnej wsi.

W domu była wielka radość. I to nawet podwójna. Wacław W. nie przyjechał bowiem sam, ale z narzeczoną. Dziewczyna była cudnej urody, zgrabna, ciemnooka i czarnowłosa.

Poznali się na robotach. Pracowali razem u tego samego bauera. Maria S., a właściwie Marusia – prosiła, żeby tak się do niej zwracać, bo w domu tak ją wszyscy nazywali – pochodziła z ZSRR. Miała piękny głos i lubiła śpiewać. Nie tylko „Oczy czarne” i tęskne dumki, ale także wiele polskich popularnych piosenek. W Ganach ludzie ją polubili za skromność i wdzięk.

 

Tak jakby nie było naszych dziewuch...

 Wacław W. chciał się szybko żenić. Marusia spodziewała się bowiem dziecka. Rodzice obiecali, że urządzą im wesele i dadzą kąt w chacie, dopóki młodzi nie staną mocniej na nogi. Wacław zamierzał zapisać się na kurs prawa jazdy, by zostać kierowcą samochodu ciężarowego i jeździć w długie trasy.

Radość radością, ale pojawiły się też kwasy. Najmniej zachwycony narzeczoną syna był jego ojciec. Stary W., ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej, miał uraz do Rosjan. Chodził zasępiony i milczący. Pewnego razu przeprowadził z Wackiem poufną rozmowę.

- Jesteś całkiem pewien, że chcesz się z nią żenić? - spytał go. Syn się obruszył.

- Co też ojcu chodzi po głowie? Ma się rozumieć, że chcę! Kochamy się, będziemy mieć dziecko.

- A to dziecko... Wiesz, że jest twoje?

- A niby czyje? Do cholery, nie będzie mi ojciec gadał takich rzeczy!

- Nie burz się, tak tylko pytam. Różnie bywa na takich robotach. Chcę, żebyś był szczęśliwy i tyle.

Wacław W. nie skomentował tej uwagi. Siedział w milczeniu. Słowa ojca zasiały w nim ziarno podejrzeń. Po chwili ojciec znowu się odezwał:

- A tak w ogóle, to dziwię ci się, że chcesz się żenić z „Ruską”. Tak jakby nie było naszych dziewuch...

Wacław W. spuścił głowę i odszedł. Ale od tej pory uważnie przypatrywał się Marusi. Notował w pamięci każde jej słowo, każdy uśmiech. W żaden sposób nie dawała podstaw, aby doszukiwać się w jej zachowaniu fałszu czy choćby dwuznaczności. Jednak wątpliwości mężczyzny nie ustawały. Tak to jest, gdy usłyszy się coś, co burzy piękny obrazek.

Narodowe Archiwum Cyfrowe

Wyprawa do miasta po buty

 Ślub i wesele zaplanowali po żniwach, w połowie września. Uroczystość miała się odbyć w domu rodziców Wacława. Zaczęli gromadzić zapasy wiktuałów i alkoholu – głównie bimbru. Pan młody nie miał garnituru ślubnego, więc zdecydował się pożyczyć od stryjecznego brata. Sąsiadka, biegła w igle i nitce, uszyła dla Marusi białą suknię z firanki.

W kościele dali na zapowiedzi. Ksiądz trochę się krzywił, że narzeczona jest obrządku wschodniego i na dodatek jeszcze z brzuchem, ale wielkich problemów nie robił i ostatecznie zgodził się udzielić im ślubu.

Brakowało jeszcze tylko butów dla panny młodej. Na wsi, tuż po wojnie, nikt nie miał nic odpowiedniego na taką okazję. Marusia mówiła, że może pójść do ołtarza w zwykłych codziennych pantoflach, kto zwraca uwagę na buty? Przecież pod długą suknią i tak nie będzie ich widać.

Matka stwierdziła jednak, że nie uchodzi. Nie chciała, żeby sąsiedzi plotkowali potem, jakie to z nich dziady. Już jej wystarczyło, że co niektórzy na wsi podśmiewali się półgębkiem, że Wacek żeni się z kołchoźnicą. Dała im pieniądze i kazała kupić w Lublinie odpowiednie na ślub obuwie.

To był jeden z pierwszych dni września 1945 roku, piękny, słoneczny. Kilka osób widziało rankiem Wacława i Marusię na wiejskiej drodze. Szli na pociąg. Trzymali się za ręce i patrzyli na siebie z uwielbieniem. Sprawiali wrażenie zakochanej pary.

Po kilku godzinach wrócił sam Wacek. W ręku trzymał białe buty. Minę miał pochmurną i zakłopotaną. Na pytanie, gdzie jest narzeczona, początkowo mówił niejasno, że przyjedzie nazajutrz – została w Lublinie, by załatwić urzędową sprawę – ale nie potrafił powiedzieć, jaka to sprawa i dlaczego zostawił ją samą w mieście, którego nie znała.

W końcu pociągnięty za język wyznał, że Marusia zostawiła go i już nie wróci. W Lublinie spotkała swoich rodaków. To byli radzieccy żołnierze. Zawołali ją, ona podeszła, o czymś rozmawiali po rosyjsku, po czym wsiadła z nimi do samochodu i odjechała bez słowa pożegnania czy wyjaśnienia.

- Nawet na mnie nie spojrzała, choć stałem kilka metrów dalej. Tak jakby zapomniała o moim istnieniu – mówił z żalem.

 

Stało się coś złego

 Wieść o tym, że Marusia uciekła narzeczonemu niemal spod ołtarza, wywołała w Ganach niemałą sensację. Wieś podzieliła się na dwa obozy. Jedni mówili, że tak to jest, jak uczciwy, niedoświadczony chłopak zakocha się w „latawicy”. Na dodatek pochodzącej z kraju, gdzie święty węzeł małżeński nic nie znaczy, bo przecież bolszewicy mają wspólne żony.

Inni natomiast nie wierzyli, że Marusia ot tak, nagle odjechała sobie z żołnierzami. Absolutnie nie kupowali wersji opowiedzianej przez Wacława W.

- Tak bardzo cieszyła się na ślub. Wprost promieniała szczęściem. Kochała Wacka całym swoim sercem – to było widać i słychać. No i spodziewała się dziecka. Może i pochodziła z „bolszewii”, ale była porządną, uczciwą dziewczyną. Brzydziła się kłamstwem. Nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego – zeznała przyjaciółka Marusi.

Przypuszczano, że młodzi pokłócili się o coś w Lublinie. Spodziewano się, że Marusia wkrótce przyjedzie za Wackiem do Ganów i że się pogodzą. Niestety, nie pogodzili się, wesela nie było. Marusia nie wróciła. Wszelki słuch o  niej zaginął.

Po kilkunastu dniach od zniknięcia dziewczyny mieszkańcy wsi zawiadomili milicję obywatelską. Wacław W. został wezwany na komisariat i przesłuchany w tej sprawie. Powtórzył, że Maria S. odjechała z radzieckimi żołnierzami, których spotkała w Lublinie na stacji kolejowej.

Chociaż milicja nie miała wtedy dużego doświadczenia w szukaniu osób zaginionych, to szybko ustaliła, że Wacław nie mówi prawdy. Okazało się, że w Lublinie wcale nie poszedł z Marusią po buty. W sklepie na Krakowskim Przedmieściu był sam i wziął pierwszą lepszą parę. Niecodzienny widok mężczyzny kupującego damskie obuwie zdziwił sprzedawcę i dlatego go zapamiętał.

Wacław W. został ponownie przesłuchany. Mimo krzyżowego ognia pytań upierał się, że mówi prawdę. Próbowano dowiedzieć się, czy owego dnia jacyś radzieccy żołnierze przejeżdżali w pobliżu dworca kolejowego, jednak okazało się to niemożliwe do ustalenia. W roku 1945, w Lublinie przebywało mnóstwo radzieckiego wojska, jak sprawdzić, czy jakiś samochód stał danego dnia pod dworcem? Jednakże milicja nie miała wątpliwości, że w trakcie wyjazdu narzeczonych do Lublina wydarzyło się coś złego. Brakowało jednak dowodu, że Wacław W. skrzywdził Marusię. Po kilku miesiącach śledztwo zostało umorzone wobec niestwierdzenia przestępstwa.

 

Zbrodnia wykryta po latach

 Dopiero po latach wrócono do tej sprawy. Wacław W. nie mieszkał już na Lubelszczyźnie. Wyjechał na Ziemie Odzyskane. Tam się ożenił i osiedlił. Pracował w PGR w Godętowie w powiecie lęborskim jako traktorzysta.

W 1961 r. po pijanemu włamał się do kiosku spożywczego. Został zatrzymany przez milicję. W jego kartotece wciąż znajdowała się wzmianka o zaginionej niemal w przededniu ślubu narzeczonej i jego niejasnej roli w tym zdarzeniu.

Ambicją śledczych było wyjaśnienie tej zagadki. Przyparty do muru Wacław W. przyznał się do współudziału w zabójstwie. Utrzymywał, że nabuntował go ojciec, który nie życzył sobie mieć „kacapki” za synową. We dwóch zaplanowali morderstwo. Okazja nadarzyła się w dniu, kiedy młodzi jechali do Lublina po buty.

Nie doszli do stacji kolejowej. Wacław wyprowadził dziewczynę w zarośla niedaleko torów. Ojciec tam już czekał. Marusia zorientowawszy się w ich zamiarach, próbowała uciec. Jednak było ich dwóch, nie miała więc szans.

- Ojciec zadał jej kilka ciosów kamieniem w głowę, potem kazał mi jechać do Lublina kupić buty, żeby nie było żadnych podejrzeń. Powiedział, że zakopie zwłoki. Gdy wróciłem, wskazał mi to miejsce. Przez ponad 15 lat żyłem w strachu, że wszystko się wyda – zeznał Wacław W.

Śledztwo przejęła prokuratura w Krasnymstawie. Marusia została zakopana na bezpańskim polu, niecałe dwa kilometry od wsi. Z zaimprowizowanego grobu wydobyto szczątki kobiety z pękniętą czaszką. Władysław W. usłyszał zarzut zabójstwa i trafił do aresztu. Wersji, że Marusię zabił jego ojciec, nie można było zweryfikować, ponieważ starszy mężczyzna od kilku lat nie żył – nie mógł zatem potwierdzić słów syna, ani im zaprzeczyć.

Na początku 1962 r. sprawa trafiła do Sądu Wojewódzkiego w Lublinie. W trakcie procesu Wacław W. wciąż obarczał ojca winą za morderstwo dziewczyny, a siebie wybielał, twierdził, że jedynie wypełniał jego wolę. Sąd mu jednak nie uwierzył. Wacław W. od razu zaprowadził milicję na pole, gdzie dziewczyna została zakopana. Zdaniem sądu, tylko ktoś, kto ją sam pogrzebał, pamiętałby po kilkunastu latach miejsce, które nie było w żaden sposób charakterystyczne.

Wyrok zapadł 8 marca 1962 r. Wacław W. został uznany winny zabójstwa Marii S. i skazany na karę śmierci, którą na mocy amnestii zmieniono na 15 lat więzienia.

Zmieniono niektóre personalia


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
Reklama
Reklama
Reklama
Reklamareklama Bon Ton
Reklama
Reklama
Reklama