Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Mieszkania, apartamenty, kawalerki do wynajęcia
Reklama baner reklamowy

Gm. Siedliszcze. Hochmanowie – historia ocalenia [SUPER REPORTAŻ]

Ojciec Michała Hochmana, Icek, pochodził z Siedliszcza. Jego matka, Genowefa, również. Pobrali się przed wojną, w 1938 roku. On sam urodził się w 1944 roku niedaleko Omska, w głębi ówczesnego ZSRR. Choć jego najbliższa rodzina nie doświadczyła zagłady, dzisiaj znany muzyk stara się czcić pamięć o przodkach, którym nie dane było doświadczyć daru ocalenia.
Gm. Siedliszcze. Hochmanowie – historia ocalenia [SUPER REPORTAŻ]
Michał i Irena Hochmanowie na Zjeździe Lublinerów, Lublin 2017.

Autor: www.teatrnn.pl

Życie Michała Hochmana związane jest nierozerwalnie z Lubelszczyzną. Choć on sam od dekad przebywa na emigracji w Stanach Zjednoczonych, to wszystko, co zbudowało go jako człowieka i artystę, pozostało tutaj, w Siedliszczu. Dzisiaj zadaje pytanie o to, co byłoby, gdyby jego rodzice po wybuchu wojny nie zdecydowali się uciekać na wschód. Co byłoby, gdyby pozostali tutaj, na ziemiach kontrolowanych przez Niemców:

- Pamiętam, że mój ojciec mówił o swojej rodzinie bardzo niewiele. Wciąż przywoływał tylko jedno wspomnienie. Kiedy planowali wspólnie z moją mamą przedostać się przez Bug na wschód, to wówczas jego siostra bardzo nalegała na to, by mogła przeprawić się wspólnie z nimi. On się jednak nie zgodził, nie chciał narażać jej i swojej rodziny na dodatkowe niebezpieczeństwo. Podróż moich rodziców na wschód była wielką niepewnością. Powtarzali potem, że gdyby ją ze sobą wówczas wzięli, mogłaby się uratować – mówi Hochman.

Decyzja rodziców muzyka o przejściu na ziemie wschodnie okazała się dla nich zbawienna. Wojenne lata spędzone w ZSRR bardzo ich doświadczyły, ale dzięki różnym splotom okoliczności udało im się przetrwać. 

- Mąż prowadził w Siedliszczu przed wojną młyn. Drugi młyn należał do Niemca i w pewnym okresie oba te zakłady stanowiły dla siebie konkurencję. Wszystko zmieniło się po wybuchu wojny, 1 września 1939 roku. Ten Niemiec został oczywiście volksdeutchem. Placówka gestapo funkcjonowała wówczas w Cycowie i to gestapo zaczęło męża intensywnie poszukiwać. Pewnego dnia postanowił pojechać po jakieś brakujące części i dosłownie piętnaście minut po jego wyjściu przyszedł niemiecki patrol. Oczywiście, po to, żeby go aresztować. Poszukiwano go również w Chełmie, ale udało mu się przeczekać niebezpieczeństwo u rodziny. Dowiozłam mu najpotrzebniejsze rzeczy i przekroczył granicę jako pierwszy. Później dołączyłam do niego z malutkim dzieckiem. Pokonałem w sumie dystans ok. 15 kilometrów, zanim znalazłam się po radzieckiej stronie – relacjonowała przed laty matka Hochmana.

Rodzina połączyła się na powrót w Lubomlu, gdzie przez pewien czas mieszkała. Kolejnym przystankiem podczas okupacyjnej wędrówki Hochmanów był Włodzimierz Wołyński, gdzie zostali aresztowani przez NKWD. 

- Pamiętam, że we Włodzimierzu mieszkaliśmy u teścia mojej koleżanki. Na strychu, na świeżym sianie. W izbie było mnóstwo pluskiew i gospodarz poradził nam, żebyśmy zostali na tym strychu. Dokładnie 29 czerwca 1940, nad ranem, aresztowało nas NKWD. To była zmasowana akcja, deportowali wielu aresztowanych w głąb Rosji. Zapędzili nas do takich bydlęcych wagonów, które zawiozły nas do miejsca przeznaczenia, do Nowosybirska. Nasza grupa liczyła ok. 1400 osób. Połowa to byli Polacy, a połowę stanowili Żydzi. W tych barakach nie dało się normalnie funkcjonować, były całe zapluskwione. Ktoś zasugerował, żeby podłogę wyłożyć pokrzywą i że to powinno te pluskwy odstraszyć. Tak zrobiliśmy. Potem okazało się jednak, że robaki zaczęły na nas spadać z sufitu - wspominała.

Rodzina znalazła się ostatecznie na terenie pewnej osady, gdzie wszyscy mogli się czuć w miarę swobodnie. Mogli poruszać się po jej terenie, sami jednak musieli zatroszczyć się o wyżywienie i dach nad głową. 

-To była taka zwykła ludzka osada, rodzaj wsi, gdzie można było coś kupić, ale oczywiście nie mieliśmy za co. Jedyne, co mogliśmy zrobić, to wymienić różne rzeczy, które mieliśmy ze sobą, na żywność lub starać się o nią samemu. Zbieraliśmy przede wszystkim grzyby, które jakoś przyrządzaliśmy. Mój mąć zaczął z czasem pracować w kuźni i ten kowal płacił mu jakąś marną pensję. Przede wszystkim narzekaliśmy jednak na brak miejsca do spania. Tułaliśmy się po różnych domach, karczmach, ostatecznie znaleźliśmy taką starą banię, w której można było napalić i w tej sposób przetrwaliśmy jakiś czas – relacjonowała Hochmanowa.

Rodzina Hochmanów starała radzić sobie tak, jak tylko umiała i na co pozwalały trudne warunki. 

- Ostatecznie mój mąż rozpoczął pracę w takim młynie, który prowadził przedwojenny mieszkaniec Włodawy, nazywał się Antoniewicz. Potem udało mu się znaleźć zatrudnienie w zakładzie typu „pticyj kombinat” - ferma drobiu. Tam pracował praktycznie do momentu naszej podróży powrotnej do Polski.

Czytaj także: Gm. Siedliszcze. „Uprzejmie donoszę...” czyli lipna sprawa

Hochmanowie wyjechali z Rosji w marcu 1946 roku. Na pewnym etapie podróży Genowefa zagubiła się i pociąg z jej najbliższymi odjechał. Na kolejny musiała czekać niemal całą dobę. 

- Dzięki temu, że przyjechałam na stację postojową kolejnym pociągiem, mogłam przywieźć moim bliskim mnóstwo jedzenia, ponieważ po drodze różni napotkani ludzie, wiedząc o mojej sytuacji, zostawiali mi jakieś kanapki, gotowane jajka. Michałek miał już wówczas dwa lata, cieszył się, że jesteśmy znowu razem a jeszcze bardziej ucieszyła go ta torba pełna jedzenia – wspominała repatriacyjną podróż matka muzyka. 

Powrót oznaczał dla całej rodziny nowy początek. Nowe życie mieli jednak zaczynać już bez najbliższych, których pozostawili wtedy, w 1939 roku, za Bugiem. 

- Nikt z mojej rodziny w Polsce nie przeżył wojny. Mama miała trzy siostry, dwóch braci, dzieci i wnuki, wszyscy oni trafili do Sobiboru. Z Sobiboru ocalały tylko dwie moje koleżanki, tylko dzięki temu, że wybuchło tam powstanie. One mi o wszystkim opowiedziały. W październiku 1942 roku Niemcy zapowiedzieli, że wszyscy Żydzi z Siedliszcza wyjeżdżają do jakiegoś młyna i tam mieli trochę popracować. Ci schwytani zostali we młynie, bez jedzenia, w zimnie, prawie do końca grudnia 1942 roku. W grudniu przyjechały furmanki i zabrano ich do Sobiboru. W obozie przechodzili selekcję. Na prawo poszli ludzie zdolni jeszcze do pracy, przede wszystkim młodzi, na lewo – ci przeznaczeni do zagłady w komorze gazowej. Córki mojej znajomej ocalały dzięki urodzie i deklaracji, że coś umieją. Reszta trafiła do „łaźni”, gdzie powiedziano im, że panuje tyfus i wszystkich należy odpowiednio zdezynfekować. Ich śmierć nie trwała więcej, jak dziesięć minut. Przez ten cały czas Niemiec stał i patrzył przez małą dziurkę, czy wszyscy już zginęli – zachowała w pamięci matka Michała Hochmana. 

- Gdybym przed wojną nie wyszła za mąż i nie uciekła z mężem tam, za Bug, zginęlibyśmy w podobny sposób. Nie wiem, co nami wówczas kierowało. Nie wiem, dlaczego wybraliśmy ten kierunek. Ale dzięki temu przeżyliśmy - mówiła przed laty.

Po krótkim pobycie we Wrocławiu rodzina Hochmanów postanowiła wrócić na Lubelszczyznę, w rodzinne strony. Za nowe miejsce osiedlenia wybrali Lublin. To tutaj przyszła na świat w 1947 roku, siostra Michała, Irena. Hochmanowie zamieszkali początkowo w kamienicy przy ul. Lubartowskiej 18, by następnie przenieść się na Lubartowską 14, a ostatecznie na Krakowskie Przedmieście.

- Pamiętam, że w naszym domu rozmawiało się wyłącznie w języku jidysz. To znaczy moi rodzice rozmawiali w jidysz, a do nas, do dzieci, zwracali się po polsku. Rodzice bardzo chcieli, mimo przywiązania do żydowskiej tradycji, abyśmy mogli poruszać się już w nowym, innym świecie, inne Polsce. Wiedzieli, że tamta, z której przed laty wyjechali, już nie istnieje. Jidysz uczyła mnie taka nauczycielka, Róża Fiszman-Sznajdmanowa. Umiałem nawet zapisać w jidysz swoje imię i nazwisko. Do nauki mnie raczej nie ciągnęło. Zachciało mi się śpiewać – żartuje Michał Hochman.

Jak wspomina swoje lubelskie dzieciństwo Hochman?

- Mama zawsze gotowała rosół ze świeżej, dopiero co zabitej kury. Zawsze pomagałem jej tę kurę oprawić. Do tego robiła świetny makaron albo takie małe kluseczki. W domu jedliśmy też często kotleciki cielęce. Wieprzowych, wiadomo, raczej się nie jadło, chociaż tata zawsze jadł kiełbasę, ja zresztą też. Najbardziej tradycji przestrzegała w naszym domu mama. Wieprzowiny nie jadła praktycznie do śmierci. Bardzo lubiliśmy też łatki, „latkes”, czyli kartoflane placki, które mama robiła wprost fantastycznie. Lubiłem też szarlotki. I zwykłe kartofle prosto z patelni, to było moje ulubione jedzenie. Pamiętam również, że mama gotowała bardzo dobry kapuśniak - wspomina muzyk. 

Czytaj także: Katastrofa w Lechówce. Oskarżonemu jest przykro, ale będzie milczał jak grób

Hochman poszedł do szkoły w wieku sześciu lat, w roku 1950. Do szkoły przemierzał zawsze tę samą drogę – z ulicy Lubartowskiej, przez łąki czechowskie, do szkoły na ulicy Lipowej. Edukację kontynuował w słynnym dziś „Zamoyu”, czyli II LO im. Hetmana Jana Zamojskiego. Dosyć nieoczekiwanie studia rozpoczął na kierunku geografia, na Uniwersytecie Marii Curie Skłodowskiej. Prawdziwą miłością Hochamna była i pozostaje do dziś muzyka. Był określany niekwestionowaną legendą lubelskiej, młodej sceny muzycznej lat 60. Interesował się głównie nurtami amerykańskimi, w tym popularnym wówczas Paulem Anką. To piosenki Anki, które wykonywał, sprawiły, że stał się szerzej rozpoznawalny. Występował z takimi zespołami, jak: Bezimienni, Kawalerowie czy Minstrele. Doskonale zapowiadającą się karierę muzyczną Hochmana przerwały nagle wydarzenia marcowe 1968 roku. Nie chciał wyjeżdżać, miał w Polsce dziewczynę i swoje zawodowe, muzyczne plany. 

- Pamiętam, jak w 1968 roku oglądaliśmy w telewizji wszystkie przemówienia Gomułki. To było okropne. Znajomi Polacy przychodzili i słuchaliśmy tego. I taka cisza była. Potem nie było komentarzy w ogóle zupełnie. Ale taki smutek się zrobił, że co teraz będzie, co z tego wyniknie dalej. No i wiemy, co wynikło. A to było przecież dwadzieścia parę lat po wojnie – relacjonował niepewny czas Hochman.

Szybko okazało się, że brak perspektyw może dotknąć również jego ojca, który stracił koncesję na prowadzenie firmy. 

- Tata prowadził taki interes z państwem Rzepeckimi. I jego wspólnik dostał ultimatum: „Dostaniesz koncesję, ale bez Hochamna”. I musieliśmy wyjechać.

Dziś Michał Hochaman konserwuje ostatnie okruchy pamięci o narodzie, który zabrała historia. O bliskich, którzy stracili szansę na życie. O tym, że jego bliscy przeżyli. I jest po prostu wdzięczny. 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
Reklama
Reklama
Reklamabaner reklamowy
Reklamareklama Bon Ton
Reklama
Reklama
Reklama