Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Mieszkania, apartamenty, kawalerki do wynajęcia
Reklama

Gm. Dorohusk. RĘKA PŁYWAŁA W SZUWARACH... retrokryminał Mariusza Gadomskiego

Połowa czerwca, słońce grzeje a woda jak w Oceanie Lodowatym. Bo to glinianka. Świat należy jednak do odważnych. Poszli się kąpać. Naraz jeden z chłopaków przeraźliwie wrzasnął, jakby zobaczył wynurzającego się z głębin żarłacza ludojada.
Gm. Dorohusk. RĘKA PŁYWAŁA W SZUWARACH... retrokryminał Mariusza Gadomskiego

- Co się stało? - podbiegli do niego. Wskazał na szuwary tuż przy brzegu. Leżało w nich coś ciemnego i podłużnego. 

Jakieś zwierzę? Nie, to nie było zwierzę, Gdy spojrzeli uważniej, stwierdzili, że to ludzka ręka. Skóra była popękana i sczerniała, ale nie mieli wątpliwości, że to odcięta od tułowia kończyna. Opowiedzieli w domu o makabrycznym znalezisku. Przybyła policja. Ściągnięto ekipę śledczą z Chełma. Dochodzenie w sprawie tajemniczego zaginięcia po wielu dniach ruszyło do przodu.

Rodzina myślała, że zabalował

22 maja 2004 r. na komisariacie policji w Dorohusku zjawiła się kobieta i poinformowała o zaginięciu swojego ojca. Zamieszkały w Rudzie Opalin 61-letni Józef W. był ostatnio widziany 10 maja. W godzinach popołudniowych przebywał na posesji zmarłych rodziców. Potem jakby zapadł się pod ziemię.

- Ojciec to człowiek trunkowy. Początkowo nie szukaliśmy go, bo byliśmy przekonani, że gdzieś po prostu zabalował – powiedziała policji córka. Józef W. miał wielu znajomych. Zdarzało mu się biesiadować u kogoś kilka dni z rzędu. Rodzina przypuszczała zatem, że wkrótce odnajdzie się cały i zdrowy. Ale minęły prawie 2 tygodnie.

Pierwszą oznaką, że stało się coś złego, było odnalezienie roweru Józefa W. nieopodal glinianek, czyli niewielkich, lecz bardzo głębokich zbiorników wodnych. Mogło zdarzyć się, że podpity mężczyzna, wracając z libacji, wpadł do wody i utonął. Czemu jednak rower nie poszedł na dno? Kiedy w kilka dni później do Józefa W. przyszedł listonosz z rentą i nie zastał go w domu, córka zdecydowała zgłosić na policji zaginięcie ojca.

Rozpoczęto poszukiwania. Funkcjonariusze pytali o mężczyznę jego licznych kolegów. Żaden go ostatnio nie widział. Sprawdzano również szpitale, kostnice, areszty policyjne – też bez skutku. Minęły trzy tygodnie.

Tatuaż w kształcie kobiety

Ręka znaleziona przez chłopców w zbiorniku wodnym w Rudzie Hucie została wyłowiona przez płetwonurków i przekazana do badań medyczno-laboratoryjnych. Była to kończyna mężczyzny w wieku 55-65 lat. Odrąbano ją od tułowia ostrym narzędziem – siekierą lub tasakiem. Dłoń pozbawiono wszystkich pięciu palców. Być może ten, który je odciął, chciał utrudnić identyfikację. Zapomniał jednak o tatuażu lub go nie zauważył. Był to rysunek przedstawiający nagą kobietę. Znajdował się na przedramieniu.

- Ojciec miał identyczny. Zrobił go sobie w więzieniu, gdy siedział za kradzież. To było dawno temu. Tak, to na pewno jego ręka – stwierdziła córka Józefa W.

Jeszcze tego samego dnia znaleziono drugą rękę, nazajutrz głowę, a kilkanaście dni później korpus mężczyzny. Części ciała zostały wyłowione z tego samego zbiornika, ale w innym miejscu. Czaszka była pogruchotana od uderzenia twardym przedmiotem. Na podstawie badań porównawczych DNA ponad wszelką wątpliwość stwierdzono, że wyłowione szczątki są fragmentami zwłok Józefa W. Autopsja ustaliła, że właśnie uderzenia w głowę były przyczyną zgonu mężczyzny. Nastąpił kilka tygodni przed znalezieniem ciała.

Komendant miejski policji w Chełmie powołał specjalną grupę dochodzeniowo-śledczą, która składała się z najlepszych specjalistów posiadających odpowiednie doświadczenie i wiedzę zawodową. Prokuratura Rejonowa w Chełmie przekwalifikowała prowadzone przez policję dochodzenie w śledztwo w kierunku zabójstwa.

Komu podpadł?

Dlaczego Józef W. został w tak okrutny sposób zamordowany? Kto go zabił? Te pytania intrygowały zarówno policjantów prowadzących śledztwo, rodzinę ofiary, jak i mieszkańców Rudy Huty i Rudy Opalin. Trudno było znaleźć racjonalny motyw. Zamordowany 61-latek należał do ludzi bardzo spokojnych. Wprawdzie nie wylewał za kołnierz, ale nigdy nie awanturował się po wypiciu alkoholu. Wyrok za kradzieże odsiedział kilkanaście lat temu i od tego czasu nigdy nie miał na pieńku z prawem.

Wesoły, towarzyski, gościnny – scharakteryzowali go bliscy i sąsiedzi. Józef W. lubił urządzać alkoholowe biesiady u siebie w domu. Przeważnie był fundatorem. Komu podpadł?

Początkowo policja przyjęła wersję, że w zbrodnię jest zamieszana grupa Ukraińców, którzy od pewnego czasu przyjeżdżali do Rudy Huty na handel. Józef W. był ich stałym klientem. Zaopatrywał się u nich w tani spirytus. Mogło między nimi dojść do nieporozumień na tle rozliczeń finansowych lub z innego powodu. Wszczęto poszukiwania cudzoziemców. Nie udało się jednak ich odnaleźć, bo gdy zorientowali się, że policja się nimi interesuje, opuścili okolicę. Niebawem okazało się, że był to zły trop.

Libacja u Jurka

Ustalono, że w nocy z 10 na 11 maja Józef W. pił wódkę u jednego ze swoich znajomych, niejakiego Jerzego Ł. mieszkającego w tej samej miejscowości. W libacji uczestniczyli jeszcze dwaj mężczyźni i kobieta. Mimo iż towarzystwo wypiło sporo, podobno obyło się bez kłótni i awantur.

- Skończyliśmy późną porą i rozeszliśmy się. Józek wsiadł na rower, odjechał i tyle go widziałem – zeznał Jerzy Ł. Potwierdzili to pozostali uczestnicy pijatyki. W ich relacji policja nie dopatrzyła się nieścisłości, postanowiła jednak dokładnie przyjrzeć się każdej z osób. Szczególne zainteresowanie budził Jerzy Ł.

Człowiek ten miał za sobą burzliwą przeszłość. 46-latek pochodził z Łodzi. W 1980 r. został oskarżony o zabójstwo ojca. Tamtejsze organa ścigania ustaliły, że będąc pod wpływem alkoholu, kilkakrotnie uderzył go w głowę metalowym prętem i kluczem nasadowym. Starszy mężczyzna zmarł w wyniku odniesionych obrażeń. Jerzy Ł. został skazany na 12 lat więzienia. Wyrok odsiedział w całości. Po wyjściu na wolność tułał się po Polsce. W 2000 r. zamieszkał w Rudzie Hucie. Utrzymywał się z pieniędzy, które przysyłała mu matka.

Kryminalna przeszłość nie świadczyła, że Jerzy Ł. miał coś wspólnego z zabójstwem Józefa. Niewątpliwie był człowiekiem zdolnym do agresji i stosowania brutalnych form przemocy. Ale dla sądu to nie był dowód, że roztrzaskał czaszkę kumplowi od kieliszka, a potem go poćwiartował. Ludzie się przecież zmieniają. Równie dobrze Jerzy Ł. po zakończeniu długiej odsiadki mógł unikać zachowań, które na powrót zaprowadziłyby go za kraty.

Aczkolwiek z zebranych o nim informacji nie wynikało, żeby mężczyzna zmienił się na lepsze. Nadużywał alkoholu, kolegował się z kryminalistami, wdawał się w bójki i awantury. Miał opinię człowieka gwałtownego, któremu lepiej schodzić z drogi. Jerzy Ł. był wprost idealnym kandydatem na bestialskiego zbrodniarza. Żeby jednak postawić mu zarzut, śledczy potrzebowali czegoś więcej niż wywiad środowiskowy i własna intuicja.

Świadek zmienił zeznanie

Wielokrotnie wzywano go na przesłuchanie. Zadawano pozornie niemające nic wspólnego ze sprawą, podchwytliwe pytania, licząc, że mężczyzna czymś się zdradzi lub że wychwycą w jego słowach sprzeczność z wcześniejszymi zeznaniami. Jerzy Ł., potężny, blisko 2-metrowy drągal, był wytrawnym kryminalistą. Wiedział, jak się w takiej sytuacji się zachować, co mówić, a czego nie. Trzymał nerwy na wodzy, żadne zabiegi nie wyprowadzały go z równowagi. Wydawało się, że zabawa w chowanego potrwa jeszcze wiele miesięcy, nim śledczy jakimś sposobem go przechytrzą. Albo i nie.

Przełom nastąpił na początku lipca 2004 r. Marek K., jeden z uczestników libacji, po której zaginął Józef W., obciążył zabójstwem Jerzego Ł., chociaż wcześniej go bronił. Oświadczył, że poprzednie zeznanie było kłamstwem. Teraz chce powiedzieć prawdę.

- Piliśmy i nagle między Józkiem i Jurkiem doszło do sprzeczki – relacjonował przebieg zbrodni. – Jurek wpadł w gniew, wyprowadził Józefa W. na dwór i zadał mu w głowę ciosy obuchem siekiery. Wszyscy to widzieliśmy...

Dlaczego wcześniej bronił zabójcy, czemu kłamali inni? Ze strachu przed Jerzym Ł. - wyjaśnił świadek. Tamten groził, że załatwi ich w podobny sposób, jak Józefa W., jeśli powiedzą policji bądź komukolwiek, jak naprawdę było. Początkowo w zastraszaniu brał aktywny udział Marek K. Potem w obawie, że wszystko prędzej czy później się wyda, a jego oskarżą o współudział w morderstwie, postanowił współpracować z policją.

Aż dwa zarzuty

Skoro Marek K. przyznał się, że wcześniej skłamał, to śledczy nie mieli pewności czy teraz powiedział prawdę. Słowa jednego człowieka to także żaden dowód. Może to on był zabójcą, a kompana oskarżał po to, żeby odwrócić od siebie uwagę?

Przesłuchano osoby, które rzekomo były zastraszane przez Jerzego Ł. Początkowo obstawali przy wersji, że w trakcie libacji nie doszło do żadnej scysji, a po biesiadzie wszyscy w zgodzie rozeszli się do domów. Kiedy jednak dowiedzieli się, że Marek K. wsypał Jerzego Ł., potwierdzili jego zeznanie.

- Z Jurkiem nie da się dyskutować. Ma siłę byka. Gdyby go panowie wtedy widzieli... Po zakatrupieniu Józka, cały poplamiony krwią, podsuwał nam pod nos siekierę, którą go zabił i krzyczał jak wariat, że zrobi nam to samo, jak go wydamy. Chcieliśmy żyć, więc kłamaliśmy – tłumaczyli się.

Świadkowie nie wiedzieli jednak wszystkiego. Jerzy Ł. wypowiedziawszy swoje groźby, kazał im się wynosić, więc nie mieli pojęcia, co się wydarzyło, gdy sprawca został z ofiarą sam na sam. Woleli nie pytać. - Jurek parę razy przypominał nam, żebyśmy trzymali gębę na kłódkę, bo inaczej...

Jerzy Ł. został zatrzymany. Prokuratura mogła mu wreszcie postawić zarzuty. Usłyszał aż dwa: zabójstwa Józefa W. popełnionego ze szczególnym okrucieństwem i zbezczeszczenia zwłok zmarłego. Trafił do aresztu. Twierdził, że jest niewinny, a świadkowie pomawiają go, żeby zrzucić na niego odpowiedzialność za zbrodnię.

Próba szantażu?

Według ustaleń, które znalazły odzwierciedlenie w akcie oskarżenia, Jerzy Ł. po wygonieniu z domu biesiadników poćwiartował zwłoki za pomocą siekiery, którą zaszlachtował Józefa W. Wiedział, że zamordowany siedział w więzieniu, więc jego odciski linii papilarnych figurują w policyjnej bazie danych. Ponieważ nie chciał, żeby Józefa W. zidentyfikowano, odciął od dłoni palce. Gdzieś je wyrzucił. Nie zostały odnalezione.

Pod osłoną nocy przetransportował poszczególne fragmenty ciała na glinianki i wrzucił je do wody w kilku różnych miejscach. W zagajniku, w pobliżu drogi, zostawił rower Józefa W., żeby ci, którzy znajdą jednoślad pomyśleli, że ofiara poszła dalej pieszo i wpadła przez nieostrożność do wody.

Jerzy Ł. jako człowiek łatwo wpadający w gniew mógł zabić z byle powodu - tak jak to zrobił ćwierć wieku wcześniej z ojcem. W tym przypadku, oprócz dzikiego szału, był najprawdopodobniej jeszcze inny motyw. Otóż w trakcie popijawy Józef W. powiedział, że Jurek jest zamieszany w zabójstwo. Chodziło o tajemnicze zniknięcie Kazimierza M., 65-letniego mieszkańca Rudy Huty, do którego doszło w 2001 r. Nigdy nie znaleziono ciała tego człowieka. Doprowadzony do białej gorączki Jerzy Ł. (być może odebrał te słowa jako próbę szantażu) chwycił siekierę i zmasakrował Józefa W.

W 2005 r. Jerzy Ł. odpowiadał za zbrodnię przed Sądem Okręgowym w Lublinie. Mimo iż oskarżonego pilnowało na sali rozpraw kilku policjantów - więc nikomu nie mógł wyrządzić nic złego - mieszkańcy Rudy Huty wciąż się go bali. Mierzył świadków nienawistnym spojrzeniem, w którym czaiła się niema groźba. Sąd skazał Jerzego Ł. na karę dożywotniego więzienia. Nie ustalono, czy miał związek ze zniknięciem, bądź zabójstwem Kazimierza M.

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Kazio 01.09.2022 12:02
Dal takich powinna byc kara smierci

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
Reklama
Reklama
Reklamabaner reklamowy
Reklamareklama Bon Ton
Reklama
Reklama
Reklama