Wieczorem 1 września 1885 r. robotnicy z cegielni w Białopolu kończyli dzień pracy. Około godziny siódmej usłyszeli naraz tętent zbliżającego się konia i przeraźliwy krzyk: "Ludzie, ratujcie!" Po chwili przy zabudowaniach cegielni zatrzymał się spieniony rumak, na którego grzbiecie słaniał się ociekający krwią właściciel majątku Białopole Mieczysław Kiciński. Zanim stracił przytomność, zdołał powiedzieć, że ktoś do niego strzelał, gdy przejeżdżał drogą obok lasu. Zaniesiono go do dworu i posłano po lekarza. Nie można było mu jednak pomóc. W kilkanaście godzin później 33-letni dziedzic zmarł w wyniku obrażeń postrzałowych.
Rodowe fatum?
Majątek ziemski Białopole pod Chełmem obejmujący folwark oraz ponad 2 tysiące morgów gruntów ornych, łąk i lasów od 1848 roku pozostawał w rękach ziemiańskiej rodziny Kicińskich herbu Rogala. Ojciec Mieczysława Tomasz miał bohaterską przeszłość - walczył w powstaniu listopadowym, za co został skazany na kilka lat zesłania w głębi Rosji.
Po odzyskaniu wolności na mocy amnestii wydanej przez cara Kiciński wrócił do Polski i nabył dobra Białopole, gdzie wkrótce przeprowadził się wraz z żoną i gromadką dzieci. Żyli w miarę dostatnio, ale nie byli szczęśliwi.
Starszy syn Tomasza Bogusław od urodzenia ciężko chorował. W 1871 r. zginął w tajemniczych okolicznościach śmiertelnie postrzelony na Górze Teresińsiej. O zabójstwo obwiniono dwóch mieszkańców Białopola i skazano ich na więzienie. Byli jednak niewinni. Po kilku latach od zastrzelenia młodego Kicińskiego przyznał się na łożu śmierci rządca majątku.
W 1876 r. liczący już ponad 70 lat Tomasz Kiciński przekazał dobra młodszemu synowi Konradowi Mieczysławowi, który na co dzień używał tylko drugiego imienia.
Mieczysław Kiciński odebrał staranne wykształcenie. Uczył się w liceum lubelskim i studiował inżynierię w Petersburgu. Dzięki poczynionym w gospodarstwie modernizacjom (co wówczas było rzadkością na polskiej wsi) i dobrej znajomości rynku wydźwignął Białopole do najlepszych majątków w okolicy. Młody, energiczny dziedzic zbudował m.in. trzykondygnacyjną rezydencję i kaplicę. Jako właściciel dóbr ziemskich został członkiem założycielem "Pierwszego Stowarzyszenia Ziemian Hrubieszowskich"
Kiciński poślubił Zofię Stefanię ze Smorczewskich. W 1879 r. urodził im się najstarszy syn Jan Pankracy. Sześć lat później spodziewali się piątego dziecka. Jak się okazało, córki. Nikt w najczarniejszych nawet myślach nie przypuszczał, że ojciec nie dożyje jej narodzin i że Mieczysław Kiciński podzieli los tragicznie zmarłego brata, ginąc w niemal identycznych okolicznościach. Można by pomyśleć, że nad ich rodem zawisło jakieś fatum...
Zabójca użył naciętych nabojów
Doktor Dobrowolski robił co w jego mocy, żeby utrzymać dziedzica przy życiu. Jednak nadzieja, że da się go uratować, coraz bardziej słabła. U Kicińskiego lekarz stwierdził kilkanaście ran lewej ręki, zgruchotany od kuli łokieć oraz przestrzeloną klatkę piersiową między dwoma żebrami. Co ciekawe, zabójca oddał do niego nie więcej niż 1-2 strzały. Wyglądało na to, że użył naciętych nabojów, tzw. siekańców, które w momencie wybuchu prochu rozpryskują się, powodując szereg dotkliwych obrażeń. Z pewnością nie był to nieszczęśliwy wypadek. Sprawca strzelał, żeby zabić.
Kiciński przed śmiercią parokrotnie odzyskiwał przytomność. Mówił, że podejrzewa o zamach na swoją osobę leśniczego Wernera. Prosił doktora, żeby poinformował o tym wójta i sędziego śledczego. Przy tej rozmowie był obecny rządca majątku Gumowski. Przypomniał sobie, że na kilka godzin przed wypadkiem widział Wernera idącego z córką przez las w pobliżu miejsca postrzelenia Kicińskiego.
Leśniczego Wernera poddano przesłuchaniu, a w jego mieszkaniu dokonano rewizji. Nie znaleziono jednak niczego podejrzanego, a Werner w czasie śledztwa odpowiadał bardzo spokojnie na zadawane mu pytanie. Nie miał nic do ukrycia, bo był niewinny. Nie wiadomo, z jakich powodów Kiciński go obciążył.
Zamordowany właściciel majątku cieszył się w okolicy szacunkiem i sympatią. Dbał nie tylko o własne dochody, ale starał się polepszyć los miejscowych włościan. W dowód zaufania obrano go pełnomocnikiem gminnym.
Miał też jednak wrogów. Wynikało to po części z jego charakteru. Zawsze stał na gruncie legalności. To nie była wada, aczkolwiek Kiciński pochodził do prawa zbyt literalnie. Jeśli coś na mocy przepisów należało mu się, bez oporów z tego korzystał, nie zważając na innych. Nie rządził się ani uczuciami, ani żadnymi innymi względami, tylko prawem. Tego samego oczekiwał od ludzi.
Przed kilkoma laty wdał się w zatarg z niejakim Jakubem Łotockim, miejscowym popem. Z jakiegoś powodu ci dwaj nie darzyli się sympatią. Kiciński miał za złe duchownemu, że odciąga włościan od religii katolickiej i namawia ich do przejścia na prawosławie. Nawet pisał na niego skargi do archijereja (biskupa) chełmskiego. Natomiast paroch (prawosławny ksiądz) krytykował jego "nowoczesność" i zarzucał mu, że nie liczy się z ludźmi. Kiciński wniósł przeciwko popowi oskarżenie do sądu o rzekome znęcanie się nad wiejskim dzieckiem. Zarzuty nie potwierdziły się i postępowanie umorzono, ale od tego czasu ich stosunki jeszcze bardziej się zaogniły.
Spór o serwituty
Jakub Łotocki nie miał nic wspólnego z zabójstwem dziedzica, jednakże prowadzący śledztwo nie wykluczali, że jego nieskrywana niechęć do niego mogła ośmielić do popełnienia zbrodni kogoś, kto - podobnie jak pop - widział w Kicińskim wroga. Niekoniecznie religijnego. Po przesłuchaniu kilku mieszkańców utwierdzono się w przekonaniu, że ten trop jest właściwy.
Przed kilkoma laty Mieczysław Kiciński postanowił uregulować sprawę serwitutów. Serwituty to uprawnienia chłopów do korzystania z dworskich łąk, pastwisk i lasów, wywodzące się z okresu feudalnego. Dla Kicińskiego taki układ nie był korzystny, zwłaszcza w kwestii lasów, ponieważ chłopi trzebili mu zwierzynę i prowadzili nadmierną wycinkę drzew. Zdecydował się więc znieść serwituty. Nie zamierzał jednak odbierać włościanom należnych im uprawnień, nie dając nic w zamian. Zaproponował inne rozwiązanie: za serwituty zaoferował każdemu z 65 miejscowych gospodarzy po 3 morgi lasu i 1 morgę ziemi ornej na osadę.
Początkowo wszyscy się zgodzili, uznając, że nie tylko nic nie stracą, ale wielu z nich dzięki nowej umowie z dziedzicem zyska. Skwapliwie podpisali stosowny dokument. Po jakimś czasie jeden z gospodarzy, Wojciech Kulesza z folwarku Bogdanówka, chciał się wycofać z układu. Kicińskiemu nie podobało się rozlokowanie chłopskiego gospodarstwa w pobliżu dworu i zażądał od Kuleszy, żeby na dogodnych dla niego warunkach przeniósł się z rodziną i całym inwentarzem do pobliskiego folwarku Buśno.
Kulesza nie zgodził się. Uważał, że przeniesienie pozbawi go możliwości korzystania z lasu. Oświadczył, że skoro pan kręci, to zrywa z nim porozumienie w kwestii zrzeczenia się serwitutu. Niektórzy we wsi podejrzewali, że zbuntował się przeciwko dziedzicowi pod wpływem popa. Tak czy inaczej, zaczął się domagać od Kicińskiego przywrócenia uprawnień, ale właściciel ziemski nie zamierzał mu ulegać. Ostrzegał Kuleszę, że za bezprawne wypasanie na dworskich łąkach bydła i korzystanie z lasu będzie zajmował jego własności. Wkrótce zaczął te kary stosować, nie zważając na fakt, że 27-letni gospodarz miał na utrzymaniu liczną rodzinę.
Skąd o wszystkim wiedzieli?
To wszystko ustalono krótko po wypadku, kiedy dziedzic zmagał się ze śmiercią. Dowiedziano się, że Kulesza często odgrażał się, że zemści się na Kicińskim za wszystkie krzywdy. Co więcej, jego również widziano kręcącego w pobliżu miejsca zbrodni przed postrzeleniem właściciela ziemskiego.
W zaistniałej sytuacji powiadomiony o zdarzeniu wójt poszedł w asyście rządcy majątku przesłuchać Kuleszę i przeprowadzić u niego rewizję. Pukali do drzwi chaty, ale długo nikt im nie otwierał. Dopiero po kilku minutach zostali wpuszczeni do środka, jednak nie przez gospodarza, lecz przez niejakiego Michała Zwolińskiego, który był jego szwagrem i mieszkał u niego. Powiedział, że Kulesza jest w domu, ale leży w łóżku.
- A co tak długo nie otwieraliście? - spytał wójt. Zwoliński zmieszał się.
- Słyszałem dziś wystrzał i myślałem, że ktoś zabił Kicińskiego. Bałem się, że przyjdzie i do nas, dlatego nie otwierałem - odparł.
Kuleszę istotnie zastali w łóżku. Był jednak kompletnie ubrany i nie sprawiał wrażenia zbudzonego ze snu. W jego oczach malowało się przerażenie, z trudem powstrzymywał płacz. Obaj szwagrowie zostali aresztowani pod zarzutem zamordowania Mieczysława Kicińskiego. Zdradziła ich wypowiedź Zwolińskiego, któremu wypsnęło się, że wie o zastrzeleniu dziedzica. To było podejrzane, ponieważ wójt i rządca przyszli do nich w kilka godzin po zdarzeniu, a na prośbę Kicińskich nie rozpowiadano we wsi o wypadku. Skąd zatem o wszystkim wiedzieli? Było tylko jedno wytłumaczenie: to oni zabili właściciela majątku.
Początkowo zapierali się winy i nie chcieli wskazać miejsca, w którym ukryli narzędzie zbrodni. Później Kulesza powiedział, że postrzelił dziedzica nieumyślnie, będąc przekonany, że celuje z flinty do zająca. Trudno byłoby o głupsze tłumaczenie się. Pomijając już, że pomylenie mężczyzny słusznego wzrostu z zającem jest praktycznie niemożliwe, to nikt nie strzela z siekańców do tak drobnej zwierzyny, bo ani skóra, ani mięso do niczego by się potem nie nadawały.
Dopiero gdy żona Zwolińskiego wskazała żandarmom rów za wsią, gdzie trzeci wspólnik Paweł Miron ukrył na polecenie Kuleszy strzelbę, z której zastrzelono dziedzica, podejrzani przyznali się do morderstwa. Wojciech Kulesza w odwecie za prawdziwe i domniemane krzywdy doznane od Kicińskiego postanowił się z nim rozprawić. Zdecydował, że musi go zabić. Wciągnął w swój plan szwagra, a potem Mirona. Ani jeden, ani drugi nie miał powodu do zemsty na dziedzicu. Nie tracili ani nie zyskiwali na zrzeczeniu się serwitutów, bo jako nieposiadający ziemi i tak nie byli do nich uprawnieni, więc nie otrzymali rekompensaty. Kuleszy udało się jednak namówić ich do udziału w zbrodni, ponieważ obaj byli bardzo podatni na wpływy innych.
Z parą dziesiątek nie mógł wygrać
Na kilka dni przed morderstwem Kulesza pożyczył od brata strzelbę i naboje. Zrobił z nich siekańce, rozcinając w kilku miejscach ołów. Znał się na amunicji, był na wojnie. Chciał mieć pewność, że położy dziedzica jednym strzałem,
Dowiedział się, że 1 września 1885 r. Kiciński będzie wieczorem wracał konno z Teresina. Postanowił wcześniej zaczaić się na niego w lesie przy drodze. O tym, który ze wspólników zastrzeli Kicińskiego, zadecydowała... rozgrywka pokerowa. Rola mordercy przypadła temu, kto miał najsłabsze karty. Był to Kulesza z parą dziesiątek. Wcale jednak nie wydawało mu się, że przegrał. Wręcz przeciwnie...
Od popołudniowych godzin czatował na Kicińskiego w zaroślach na skraju lasu. Widział z tego miejsca całą drogę. Jako były żołnierz nie trzymał flinty cały czas w ręku, żeby ciężar nie osłabił mu mięśni. Oparł ją o specjalnie przygotowaną gałąź, która po odłamaniu końców była czymś w rodzaju widełek.
Kilka minut przed siódmą usłyszał tętent zbliżającego się konia. Sprawdziwszy, czy to na pewno Kiciński, położył się na ziemi, a gdy jeździec znalazł się na wprost niego, wycelował mu w serce i nacisnął spust. Ułamek sekundy przed strzałem właściciel majątku dostrzegł zagrożenie i odruchowo zasłonił się ręką. Ten unik sprawił, że kula strzaskała mu łokieć i obsunęła się na dolne żebra, ale to tylko o kilkanaście godzin przedłużyło mu życie.
W 1886 r. Kulesza, Zwoliński i Miron odpowiadali przed Sądem Okręgowym w Lublinie za dokonanie skrytobójczego mordu. Rozpoczęty w marcu proces po kilku dniach odroczono, żeby wyjaśnić wszystkie aspekty sprawy. Przerwa trwała do grudnia. Kulesza na rozprawie odwołał wszystkie wcześniejsze zeznania i znowu utrzymywał, że nie zabił Kicińskiego. Przyznanie się do winy w postępowaniu wstępnym tłumaczył szykanami sędziego śledczego, który m.in. kazał go bić, żeby potwierdził swoją winę. Nikt na sali sądowej w to nie uwierzył.
- Oskarżony, przebywając od wielu miesięcy w więzieniu, miał dużo czasu, żeby nauczyć się od innych, bardziej doświadczonych aresztantów, co należy mówić i robić, żeby wymigać się od kary – powiedział prokurator Połłan.
Kulesza został uznany winnym zbrodni morderstwa. Jednocześnie sąd stwierdził, że Kiciński, sekując oskarżonego poprzez zajęcia jego własności, mógł go sprowokować. Wyrok brzmiał: 12 lat ciężkich robót. Zwoliński i Miron za współudział w zabójstwie zostali skazani na kary po 8 lat ciężkich robót.
Czytaj także:
Napisz komentarz
Komentarze