Mord rytualny
Wojsławice słyną z kilku rzeczy. Między innymi z zabytkowej drewnianej architektury na rynku. Ale również z kapliczek wotywnych, stojących przy wjazdach do miejscowości. Stoją tam: św. Jan Nepomucen, św. Tekla, św. Barbara i Michał oraz św. Florian. Figury świętych wzniesiono nie po to, by sobie stały, ale żeby chroniły mieszkańców przed złem.
Na przestrzeni kilku wieków w Wojsławicach wydarzyło się dużo zła. W 1761 r. zamordowano trzyletniego chłopca. O zbrodnię na tle rytualnym oskarżonych zostało sześciu miejscowych Żydów. Sąd Kryminalny w Krasnymstawie skazał ich na kary śmierci przez poćwiartowanie żywcem na podstawie fałszywego zeznania kobiety, będącej członkinią sekty frankistów, którzy na polecenie swojego guru Jakuba Franka osiedlili się w Wojsławicach z zamiarem wyrzucenia stąd Żydów i przejęcia miasteczka. W tym celu sfabrykowali dowody winy starozakonnych. Najprawdopodobniej sami stali za zabójstwem małego Mikołaja Andrzejuka.
Na krasnostawskim placu więziennym kat wykonał egzekucję pięciu skazańców. Szósty oskarżony, rabin Henryk Józefowicz nie doczekał wyroku sądu. Nie mogąc znieść myśli, że czeka go okrutna śmierć za niepopełnioną zbrodnię, powiesił się w celu aresztu. Przed popełnieniem samobójstwa, w akcie rozpaczy i bezsilności, rzucił klątwę na mieszkańców Wojsławic.
Czarna ospa zdziesiątkowała sektę
W osiemnastym wieku ludzie wierzyli w klątwy o wiele bardziej niż dziś. Zwłaszcza gdy wszelkie znaki na niebie i ziemi zdawały się mówić, że złe życzenia się spełniają.
W 1763 r. zaledwie dwa lata po opanowaniu Wojsławic przez grupę frankistów, w miasteczku wybuchła epidemia czarnej ospy. Czarna ospa (obok dżumy i cholery) była jedną z trzech wielkich plag, jakie w dawnych wiekach dziesiątkowały ludność miast i wsi, ponieważ nie wiedziano, jak je leczyć. W osiemnastym stuleciu czarna ospa pojawiała się na terenie Lubelszczyzny średnio co kilka lat. Któraś z kolei epidemia nie powinna być więc w żaden sposób łączona z żydowską klątwą. W ogóle choroba nie powinna być zaskoczeniem. Tak się jednak dziwnie złożyło, że w Wojsławicach umierali na nią przede wszystkim członków sekty frankistów. Ci, którzy ocaleli, rok później opuścili miasteczko.
Reszta mieszkańców żyła w wielkim strachu. Obawiano się, że po frankistach przyszła pora na nich. Wprawdzie nie przyczynili się bezpośrednio do wydania na śmierć niesłusznie skazanych, ale w czasie pogromu, do którego doszło niedługo po procesie rzekomych morderców dziecka, wielu z nich brało czynny udział w wypędzaniu Żydów z miasteczka.
Szczególny powód do niepokoju musiała mieć Marianna Teresa Potocka z Daniłowiczów, wdowa po wojewodzie Mikołaju Potockim, właścicielu miasteczka (niektóre źródła podają, że jego synowa). Potocka słynęła z poglądów antysemickich. Zamanifestowała je w czasie procesu Żydów oskarżonych o zabójstwo. Ingerowała w śledztwo i ferowała wyroki, zanim jeszcze zostały ogłoszone. Zainspirowała anonimowego artystę do namalowania obrazu przedstawiającego zmasakrowane zwłoki dziecka, z informacją, iż jest ono ofiarą "niewiernego Żydostwa". Ponadto przyłożyła rękę do osiedlenia się w Wojsławicach frankistów, oddając im do dyspozycji jeden z dworów.
Wierzono, że klątwę można odwrócić lub bodaj ją zatrzymać. W tym właśnie celu Potocka nakazała wzniesienie kapliczek wotywnych przy drogach dojazdowych do miasteczka. Żeby ochronić mieszkańców, ale chyba przede wszystkim siebie. Budowniczowie uporali się z pracą w samą porę. Po czarnej ospie okolicę nawiedziła bowiem seria pożarów oraz plaga żab. Żaby nie były takie groźne jak epidemia i ogień, ale niewątpliwie upatrywano w nich zapowiedź kolejnych nieszczęść.
Pobił rządcę na śmierć
Potoccy byli właścicielami Wojsławic do 1790 r. Zadłużone przez nich dobra odkupił Wojciech Poletyło herbu Trzywdar, kasztelan chełmski. W rękach kolejnych Poletyłów majątek znajdował się przez blisko 150 lat.
Na rok przed wybuchem II wojny światowej Kazimierz Czernicki znany chełmski dziennikarz i wydawca opublikował pracę "Dziedzice przeklęci" autorstwa Jana Krystjańczuka, pochodzącego z Wojsławic domorosłego historyka i kronikarza. Jest to chronologiczny zapis wydarzeń ważnych dla miejscowości. Autor najwięcej miejsca poświęcił okresowi, kiedy rządy w wojsławickim kluczu dóbr sprawowali Poletyłowie. Wiele opisanych historii miało bowiem miejsce za jego życia. Ale mógł być też inny powód. Zło, które zagnieździło się w miasteczku za sprawą niewinnie przelanej krwi i fałszywego oskarżenia wciąż tam tkwiło.
Jeden z Poletyłów miał pobić na śmierć rządcę. Hrabia Aureli, wnuk Wojciecha był właścicielem m.in. pobliskich Rakołupów. Nie zajmował się zarządzaniem majątkiem. W całości przekazał plenipotencję swojemu administratorowi, niejakiemu Borowskiemu. Borowski zamierzał zbudować w Rakołupach cukrownię. Nie dysponował jednak odpowiednimi środkami, więc wziął kredyt na hipotekę majątku. Najpierw jeden, potem drugi i kolejny.
Hrabia Aureli nie miał o tym pojęcia. W tym czasie przebywał za granicą. O poczynaniach rządcy dowiedział się od brata i czym prędzej wrócił do kraju. Zażądał od Borowskiego wyjaśnień. Tamten stwierdził, że warto zainwestować w cukrownię. Za kilka lat będzie z niej pewny zysk. Ale biznes to biznes - żeby zyskać, trzeba najpierw ponieść koszty. Zapewniał hrabiego, że dobrze wszystko skalkulował. Absolutnie nie ma powodu do obaw. Nie przekonał go jednak. Z wyliczeń jego buchalterów wynikało, że przyszłe zyski (o ile jakieś będą) nie pokryją długów.
Rozmowa stawała się coraz ostrzejsza. Obaj wykrzykiwali do siebie przykre słowa. W pewnej chwili purpurowy z gniewu Poletyło chwycił krzesło i zaczął nim grzmocić rządcę po głowie. Przestał, gdy nieszczęsny Borowski upadł bez czucia na podłogę. Obrażenia, które odniósł w wyniku pobicia, były bardzo poważne. Po trzech dniach wyzionął ducha.
Krystjańczuk nie podał czy Aureli Poletyło poniósł karę za śmiertelne pobicie Borowskiego. Być może uznano – o ile sprawa ujrzała światło dzienne - że działał w stanie wielkiego wzburzenia. No cóż, był hrabią, przedstawicielem możnego i ustosunkowanego rodu. Tacy mogli więcej...
Kto ukradł pieniądze?
Podobno nieszczęścia chodzą parami. W czasie awantury hrabiego z administratorem kasjer majątku wziął z kasy wszystkie pieniądze, zarówno dworskie, jak i swoje własne. Utrzymywał, że nie zamierzał ich ukraść, a jedynie zabezpieczyć. Bał się, że rozeźlony hrabia zabierze wszystko i odjedzie – o czym zresztą napomykał w czasie sprzeczki z Borowskim. Nic go nie będą obchodziły płatności dworu, które w najbliższym czasie musiały być uregulowane. Długi doprowadzą do bankructwa, majątek zostanie zlicytowany, a zatrudniony w nim personel zapewne straci pracę. Kasjer chciał więc temu zapobiec i działał – jak można byłoby powiedzieć – w stanie wyższej konieczności.
Jego tłumaczenie brzmiało o tyle dziwnie, że po wyniesieniu gotówki z pałacu zakopał ją w ogrodzie pod klombem. Gdy wyszło na jaw, że to on ogołocił kasę, po udzieleniu wyjaśnień ze spokojem wskazał to miejsce, pewny, że to go oczyści z jakichkolwiek podejrzeń. Chwycono za łopaty i zaczęto kopać. Spokój kasjera z każdą chwilą się ulatniał, a twarz mu się zmieniała. Pod klombem nie było pieniędzy! Blady jak papier zapewniał, że nie przywłaszczył ich sobie. Ktoś musiał widzieć, jak je zakopywał i potem je zabrał. Inaczej nie potrafił wytłumaczyć zniknięcia pieniędzy.
Ponieważ był człowiekiem o nieposzlakowanej uczciwości, uwierzono mu. Nie przekazano go policji. Musiał jednak zwrócić całą kwotę w niedługim czasie. Nieszczęsny kasjer nie miał tak dużej ilości pieniędzy. Załamany udał się do magazynu i tam popełnił samobójstwo przez powieszenie.
Dopiero po wielu latach przez przypadek tajemnica się wyjaśniła. Kasjer nie mylił się, przypuszczając, że ktoś podpatrzył, jak chował pod klombem pieniądze, a potem je zabrał i przeznaczył na własne potrzeby. Tym człowiekiem był nocny stróż. Nie wiadomo, czy poniósł konsekwencje kradzieży. Pieniędzy nigdy nie odzyskano.
Jeszcze jedna dziwna zbrodnia
W 1875 r. w Wojsławicach miało dojść do kolejnego zabójstwa. Pewnego razu rządca gumienny był świadkiem, jak pasące się na łące bydło uklęknęło i zaczęło z lubością lizać trawę. Wywnioskował, że w pobliżu muszą się znajdować duże pokłady soli. Warto by ich poszukać, bo to dobry zarobek.
Opowiedział o swoich spostrzeżeniach właścicielowi majątku, hrabiemu Leopoldowi Poletyło, przekonany, że pan go pochwali. Niestety, magnat z niewiadomych przyczyn rozgniewał się i pozbawił gumiennego życia. Potem wyjaśniał, że tamten za dużo gadał i wymądrzał się, czego robić nie powinien, prowadząc rozmowę z człowiekiem wyższego stanu. No i wyprowadził go z równowagi. Hrabia odpowiadał za zabójstwo, ale potraktowano go bardzo wyrozumiale. Krystjańczuk podał, że Poletyło został skazany na zapłacenie 300 zł kary rządowi rosyjskiemu. Pokładów soli nie znaleziono (chyba jej nawet nie szukano). Nic też nie wyszło z projektu utworzenia w Wojsławicach zakładu leczniczego, mimo odkrycia w okolicy bogatych źródeł wód mineralnych.
Na przestrzeni półtora wieku między członkami rodu Poletyłów, którzy władali wojsławickimi dobrami, wielokrotnie dochodziło do ostrych sporów na tle roszczeń spadkowych. Hrabiowie obrzucali się karczemnymi wyzwiskami, grozili sobie nawzajem śmiercią i oskarżali się o malwersacje finansowe i oszustwa. Odbyło się też kilka zbrojnych pojedynków.
W 1923 r. kolejny dziedzic, Mikołaj Poletyło (z bocznej, mniej znaczącej linii rodu) roztrwonił cały majątek. W późnych latach 30. dwór przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy.
Kazimierz Czernicki w przedmowie do "Dziedziców przeklętych" pisał: "W chwili druku niniejszej broszury, budynki te już się rozwalają. W ciągu kilku zaledwie lat cała fortuna legła w gruzach. Lasy powycinano, ziemie sprzedano całymi folwarkami lub też przy pomocy "dzikiej" parcelacji."
Klątwa działa?
Wojsławice były areną niejednej zbrodni w okresie dwudziestolecia międzywojennego. W 1928 r. ofiarą zbiorowego mordu padła rodzina Prokopa Adamczuka: mąż, żona i ich pasierb. Sprawcą okazał się człowiek, który następnego dnia się żenił. Nie miał za co urządzić uczty weselnej i zdecydował się zdobyć pieniądze, napadając na Adamczuków. Po wymordowaniu całej rodziny, dla zatarcia śladów zbrodni podpalił dom. Stanisław Jabłoński trafił za potrójne morderstwo na szubienicę. Egzekucję na Zamku Lubelskim przeprowadził kat Maciejewski.
Autor "Dziedziców przeklętych" zmarł wkrótce po opublikowaniu jego pracy (był już w mocno podeszłym wieku). Kłopoty miał wydawca. Poletyłowie wytoczyli Czernickiemu proces o zniesławienie. Sąd nakazał wycofanie całego nakładu ze sprzedaży i zniszczenie wszystkich egzemplarzy (kilka się jednak zachowało). Rękopis Krystjańczuka zaginał podczas wojny.
Czy to wszystko za sprawą starej klątwy? A może to nie klątwa, tylko źli ludzie?
W tekście wykorzystano broszurę "Dziedzice przeklęci", Wydanie I, Chełm 1938
Napisz komentarz
Komentarze