Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama

Gm. Wojsławice. "Kiedy rodziła się Polska...". Dzieje pewnej rodziny

Alina Struska w relacji składanej dla Archiwum Społecznego Ziemi Wojsławickiej sięgnęła do najgłębszych pokładów swojej "rodzinnej" pamięci, czyli początków XX wieku. To historia jednej z wielu polskich rodzin, która nieoczekiwanie została wciągnięta w wir wielkich przemian. Pełna jest nie tyle heroicznej walki z bronią w ręku, co tej zupełnie szarej - walki o drugiego człowieka, o najbliższych...
Gm. Wojsławice. "Kiedy rodziła się Polska...". Dzieje pewnej rodziny
zdjęcie ilustracyjne

Autor: źródło: Archiwum Społeczne Ziemi Wojsławickiej

Alina Struska (z domu Gerełło) urodziła się prawdopodobnie 20 stycznia 1941 roku w Sarniaku. Mimo że data ta została zapisana w oficjalnej metryce, może być niezgoda z rzeczywistością. Była wojna, ludzie różnie zapisywali... Ciocia pani Aliny uparcie twierdziła, że mógł to być październik 1940 roku, ale któż to dziś potwierdzi...?

Matka Aliny, Stanisława, urodziła się w Wincentowie, położonym w okolicach Krasnegostawu. Dziadek Aliny Struskiej był emigrantem ekonomicznym. Józef wyjechał w poszukiwaniu lepszego bytu do Stanów Zjednoczonych, gdzie najprawdopodobniej pracował w porcie jako pracownik fizyczny. Pobierana przez niego pensja wystarczała jednak nie tylko na bieżące utrzymanie na emigracji. Józef przesyłał większość zarabianych pieniędzy żonie, Józefie oraz sześciorgu swoich dzieci. Kiedy starsze osiągnęły odpowiedni wiek, próbowały najmować się do rozmaitych prac. Był początek XX wieku i większość okolicznej ludności chodziła, jak to się wówczas określało, „na służbę”. W jego pokoleniu było jeszcze pięciu braci.

-Pamiętam, że jeden z nich był powroźnikiem. Robił powrozy, które można było wykorzystać np. na uprzęże dla koni – wspominała w swojej relacji dla Archiwum Społecznego Ziemi Wojsławickiej Struska.

Życie młodej małżonki nie był proste. Pod nieobecność męża przychodzili do jej domu sąsiedzi z prośbą o udzielenie im finansowego wsparcia. Wiedzieli, że Józef przesyła do domu większe kwoty pieniędzy. Dobra z natury i ufna kobieta nie odmawiała. Tuż po powrocie męża do kraju rozpoczęła się epidemia hiszpanki. Józefa zachorowała, rodzina potrzebowała środków na leczenie, a dłużnicy nie spieszyli się ze zwrotem pożyczonych kwot. Małżeństwo rzetrwało jednak dzięki środkom zgromadzonym przez Józefa, które dodatkowo przywiózł ze sobą z podróży. Udało mu się nawet nabyć trochę ziemi. Stan zdrowia trzydziestoletniej zaledwie kobiety nie poprawiał się jednak. Józef rozpaczliwie poszukiwał jakiegoś rozwiązania, ale niewiele mógł zrobić. 

-Do dziadka przychodziły ciotki z Wincentowa i wciąż powtarzały „Oj będzie już umierać, będzie już umierać”. Dzieci krzyczały w rozpaczy „Mamo nie umieraj jeszcze, mamo nie umieraj”. I faktycznie przez pewien czas babcia Józefa jeszcze żyła. Te ciotki mówiły później, że dzieci przerwały jej śmierć. W końcu zdarzyło się jednak to, to było nieuchronne – babcia zmarła – opowiadała w swoich wspomnieniach Alina Struska.

Kiedy Polska właśnie się rodziła, dom małżonków naznaczony był przez śmierć. W domu nie przelewało się. Dzieci nie miały nawet butów, aby towarzyszyć zmarłej mamie w ostatniej drodze. W pogrzebie miały uczestniczyć tylko te starsze, młodszym zakazano wychodzić ze względu na złą pogodę i niskie temperatury. Była późna jesień. Maluchy nie usłuchały jednak, otworzyły jedno z okien i boso pobiegły za trumną. 

Skromne, ale względnie stabilne życie uległo gwałtownemu załamaniu. Dzieci pozostały same z ojcem. 

-Najstarsza była ciotka Bronka, nieco młodszy wujek Władek, który później zamieszkał w Gdańsku, wujek Stach, wujek Janek i Stanisława, moja mamusia. Najmłodsza z całego grona była Helenka – odtwarzała w pamięci pani Alina.

To z nią wiązał się kolejny dramat, który wstrząsnął domem. Śmierć przyszła po Helenkę niespodziewanie, w nocy. Wcześniej nieco chorowała. Tej pamiętnej nocy było przy niej tylko rodzeństwo – ojciec wraz ze swoją drugą żoną gdzieś na chwilę wyjechali. Miała tylko 12 lat.

-Moja mamusia spała i mówiła, że Hela tak marudziła: a to ją połóż na łóżko, a to na podłogę, tak całą noc. A rano przyszła jedna z ciotek do okna i mówi: „Stasiu, Stasiu, zobacz, musi to Hela nie żyje”. A ona z nią spała. Moja mama poszła na łąkę, narwała oberem [tzn. naręcze] kwiatów, ubrała ją w jakąś tam sukienkę, obłożyła ją tymi kwiatami i Helę przenieśli na ławkę. Kiedy dziadek wrócił z żoną do domu, Hela była już gotowa do pogrzebu – rekonstruuje z rodzinnych wspomnień pani Alina. 

Z czasem ojciec dokupił nieco ziemi i rodzina rozpoczęła nowy etap życia – w Sarniaku. Początki w nowym miejscu były niesłychanie trudne. By rozpocząć urządzanie gospodarstwa, dziadek pani Aliny musiał najpierw wykarczować zarośnięty lasem teren. Początkowo cała jego rodzina mieszkała w nieludzkich warunkach, w prowizorycznym schronieniu, rodzaju szopy na kołach, także w miesiącach zimowych.

- Tak jak inni – zbudowali wóz (rodzina mojego dziadka – przyp. red), jakiegoś jedzenia wzięli i karczowali te drzewa. Moja mamusia wtedy miała z szesnaście lat. Zapalenia płuc wtedy dostała, bo to zimno, mróz. A ten Poletyło (ówczesny właściciel ziemski – przyp. red.) jeździł wtedy po okolicy konno i sprawdzał, jak przebiega życie na kolonii. Posłyszał, że moja mama kaszle, to przyjeżdżał i dawał jej zastrzyki. To mógł być 1927 rok, moja mama urodziła się w 1911.

Dopiero z czasem Józef powziął decyzję o budowie nowego, przestronnego domu dla starszych dzieci. To w tym domu właśnie przyszła na świat Alina oraz jej rodzeństwo – Czesława i Marian. To tutaj zamieszkał również wujek Janek z żoną, a później żyły tutaj również ich dzieci – Marysia, Todzia i Wiesiek. 

-To była chałupa na dwie strony, korytarz przez środek. Po jednej stronie był jeden duży pokój z kuchnią, podłogi nie było, ale kuchnia była. A po drugiej stronie była kuchnia i pokoik. A tam dalej obora z kamienia, bo tu kamień był – wspominała w 2021 roku pani Alina.

Sarniak miał jakiś osobliwy urok, niektórzy mówili, że „czepiał się w tym miejscu błąd”. 

-Kiedy dziadek budował dom, wysłał wujka Janka po gwoździe, bo zabrakło. No i Janek poszedł, a jego ojciec siedział w tym czasie na dachu. Po pewnym czasie wujek przychodzi pod te chałupe, patrzy się i mówi: „I tu się jakiś kolonista buduje!”. A dziadek patrzy z góry: „To tyś jeszcze nie poszedł?!”. Tam błąd się czepiał. Kiedyś tak było, że ludzie błądzili...

Koniec części I. 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
Reklama
Reklama
Reklama
Reklamareklama Bon Ton
Reklama
Reklama
Reklama