Wiosną tego roku politycy z prawej strony odlecieli z robakami. Grzmieli, że nikt ich nie zmusi do jedzenia owadów i produktów z nich przygotowanych. Przy tym „zapominali” dodać, że nikt ich do tego nie zmuszał i nie chciał zmuszać.
To była reakcja na unijne plany, które zakładały, że w większym stopniu do produkcji żywności należy wykorzystywać białko pochodzące z owadów. Które – dodajmy – i tak jest już wykorzystywane.
Teraz do gry wchodzi Ministerstwo Rolnictwa. Przygotowało projekt rozporządzenia, w którym wskazano, że „robacze jedzenie” ma być oznaczone w konkretny sposób. Resort proponuje, żeby był to znak, na którym widnieje pasikonik i napis: „Zawiera owady jadalne”.
Krótka lista
Zgodnie z unijnymi przepisami, w produkcji żywności można używać surowców pochodzących tylko z niektórych owadów. Lista jest krótka:
- Tenebrio molitor (mącznika młynarka),
- Locusta migratoria (szarańczy wędrownej),
- Alphitobius diaperinus (pleśniakowca lśniącego),
- Acheta domesticus (świerszcza domowego).
Strach i wstręt
„Umieszczenie znaku graficznego w pobliżu wykazu składników pozwoli w spójny dla konsumenta sposób pozyskać informację o obecności w środku spożywczym nowej żywności z owadów. Proponuje się, aby wzór znaku graficznego zawierał symboliczny rysunek przykładowego owada wraz z informacją słowną wskazującą na obecność w środku spożywczym owadów jadalnych będących nową żywnością” – czytamy w rządowym dokumencie.
Takie informacje – zdaniem resortu – mają zapewnić klientowi możliwość dokonania świadomego zakupu.
Ministerstwo przyznaje jednocześnie, że w naszej kulturze jedzeniu owadów towarzyszy „czynnik fuj”. W uzasadnieniu projektu rozporządzenia resort powołuje się na prace naukowe i artykuły, a w nich można przeczytać, że polskimi konsumentami (co do owadów) rządzą silne emocje: wstręt i strach.
Czytaj też:
Napisz komentarz
Komentarze