Krzyż, który obejmuje "wczoraj" i "dziś"
Po pierwsze – mówi o tym, że o wołyńskim ludobójstwie nie wolno nam nigdy zapomnieć. Ten historyczny fenomen należy nieustannie zgłębiać, poddawać wnikliwym naukowym badaniom oraz „zapisać” na stałe w zbiorowej świadomości. Po wtóre – krzyż jako symbol chrześcijański nawołuje do tego, aby podjąć próbę wybaczenia krzywd i aby akt ten wpłynął na rzeczywiste stosunki pomiędzy obecnymi narodami Polski i Ukrainy. Należy oczywiście zauważyć, że w żadnej mierze nie są to zadania łatwe do wykonania, ale wydaje się, że jeśli nie zostaną podjęte i zrealizowane, to nigdy, jako naród, nie dojrzejemy, nie uporamy się z Wołyniem i pamięcią o nim.
Jacek Grabowski, jeden z mieszkańców Dorohuska, doszedł do wniosku, za Herbertem, że „mało jest czasu” i że „trzeba dać świadectwo”. Pamięć o wydarzeniach, które dotknęły pokolenie jego przodków, przynagliła go do tego, aby nadać jej bardzo realny, materialny wymiar. A czym można wyrazić cierpienie niewinnych, jak nie krzyżem właśnie? Ten projekt nosił w sobie całymi latami. I uznał, że teraz właśnie przyszedł czas, aby spróbować go zrealizować.
- Pan Jacek zgłosił się do mnie 1,5 roku temu i zakomunikował po prostu, że ma gotowy krzyż. Widział bardzo wyraźnie cały projekt i to, że tuż obok krzyża będą stały kamienie. Początkowo nie zgodziłem się z jego wizją, ale w toku wielu rozmów z przedstawicielami IPN-u doszliśmy do wniosku, że warto podążać tą ścieżką – mówi ks. Witold Gąciarz, proboszcz parafii pw. Jana Nepomucena w Dorohusku.
Dwa głazy - fundament nowej rzeczywistości
Na potężnych głazach, które stoją po obu stronach krzyża, umieszczono odpowiednie tablice, których treść została uzgodniona z pracownikami instytutu. Na jednej z nich widoczna jest mapa dawnego województwa wołyńskiego, natomiast na drugiej umieszczono napis „Pamięci Polaków z Wołynia, poległych i zaginionych na frontach II Wojny Światowej oraz ofiar niemieckiego i sowieckiego totalitaryzmu i zbrodni dokonanej przez ukraińskich nacjonalistów z OUN-UPA”.
- Kiedy obejmowałem parafię cztery lata temu, nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, jak wielu jest w Dorohusku potomków wołyniaków, uciekinierów z tamtego pogromu. Dopiero kolejne wydarzenia związane z projektem krzyża uświadomiły mi, że ta pamięć Wołynia jest w mieszkańcach Dorohuska bardzo żywa – wyjaśnia ks. Gąciarz.
Pan Edward Waleczek wydarzenia sprzed 80 lat przeżywał jako roczne dziecko. Kiedy ukraińska powstańcza armia dotarła do jego rodzinnej Woli Ostrowieckiej, był 30 sierpnia 1943 roku. Śmierć przyszła do rodzinnego domu Waleczków wczesnym rankiem...
- Ukraińcy kazali iść wszystkim do szkoły na „zebranie”. Moja mama udała się tam wspólnie z dziadkami i wszystkimi domownikami. Mój tato natomiast miał im powiedzieć, że tylko da zwierzętom jeść i też przyjdzie do szkoły. Podejrzewał, że dzieje się coś niedobrego i ukrył mnie i kuzynkę mamy w słomie, w stodole... – wspominał podczas uroczystości Waleczek.
Świat rozpadł się na ich oczach
Ojciec Waleczka był świadkiem masowej grabieży dokonywanej w opustoszałych gospodarstwach. Ukraińcy zabierali z polskich domostw wszystko, co uznali za przydatne, a resztę podpalali. Małemu Edwardowi i jego cioci udało się przeżyć dzięki zaradności dzielnego taty.
- Ojciec obawiał się, że spalimy się razem z zabudowaniami, dlatego podjął decyzję o ucieczce w stronę Ostrówek. Po drodze wziął z jakiegoś przypadkowego domu kożuch, chleb i kawałek słoniny. Późnym wieczorem ukryliśmy się w cmentarnej krypcie, pomiędzy trumnami. Przesiedzieliśmy tam podobno całą noc. A rano udaliśmy na stację kolejową do Jagodzina i dalej, do Dorohuska – relacjonuje na podstawie rodzinnych wspomnień pan Edward.
Nowe życie Waleczków rozpoczęło się właśnie tutaj, w Dorohusku. Tuż po przyjeździe zostali umieszczeni w punkcie zbornym w Pałacu Suchodolskich, a następnie otrzymali przydział na chałupę. Po pewnym czasie rodzinie udało się wybudować nowy dom, ale całe dotychczasowe życie zostawili w płomieniach po drugiej stronie Bugu.
Wołyń - "nowa" Polska. Najtrudniejsza podróż w życiu
Dla Stanisławy Sawickiej akt wmurowania krzyża wiązał się z odbyciem długiej „podróży” w bolesną przeszłość. Przypomniała sobie całą wołyńską drogę, która wiodła z jej rodzinnych Kupraczy aż na zachód Polski, do Wałcza.
- Do Okopów przyjechaliśmy 15 maja 1943 roku, a 25 czerwca udaliśmy się dalej, do Wałcza. Te kilka tygodni przeczekaliśmy właśnie tutaj, w gminie Dorohusk. Mój tato organizował ucieczkę dla wszystkich znajomych Polaków. Poszukiwał transportu, furmanek, każda rodzina mogła zabrać najpotrzebniejsze rzeczy. Najczęściej jednak uciekinierzy nie zabierali wiele lub prawie nic – wspomina Sawicka.
Pociąg z wołyniakami i innymi osobami, które chciały przedostać się na zachód Polski, jechał w sumie dwa tygodnie. Dłuższy postój zaplanowano w Bydgoszczy. Uciekinierami zaopiekowali się wolontariusze z Czerwonego Krzyża. Starali się zapewnić wszystkim względne warunki bytowania. Organizowali odzież i zapewniali ciepłe posiłki.
- Kiedy dotarliśmy do kresu naszej podróży, okazało się, że wiele domostw zamieszkują jeszcze Niemcy. Przetrwaliśmy dzięki opiece wolontariuszy.. Nie mieliśmy absolutnie nic, byliśmy bosi. Pamiętam, że staliśmy codziennie w kolejce po gorący obiad – mówi Sawicka.
To na tzw. ziemiach odzyskanych rozpoczęło się dla rodziny nowe życie. Ale powojenna Polska nie była dla kresowiaków wymarzoną idyllą. Rodzinę dopadły demony „nowych czasów”.
- Moi bracia byli w czasie okupacji w partyzantce. Po naszym osiedleniu w nowym miejscu trafili do wojska, ale UB bardzo szybko „wyłuskiwało” z jego struktur byłych AK-owców. Uciekali, kluczyli, to były trudne czasy – mówi Sawicka.
Życie, które ma gorzki smak
I nowe życie do dzisiaj traktuje jako niezwykły prezent i nie do końca odkryty dar. Wszystko wskazywało bowiem na to, że Sawiccy nigdy nie przejadą na drugą stronę Bugu. Ciocia pani Stanisławy i jej 7-letnia córka zostały zarąbane.
- Tuż przed ukraińską akcją mieszkałam trochę u wujostwa. Wujek był niepełnosprawny, bardzo cierpiał. Zmarł na krótko przed całą rzezią. Mieli córeczkę, Marysię. Doskonale pamiętam te nasze wspólne zabawy, jako dzieci nieźle mu dokuczaliśmy, ale on nigdy nie powiedział nam ani jednego złego słowa – wspomina ze łzami w oczach pani Stanisława. I dodaje. – To byli bardzo dobrzy, uczciwi ludzie.
W uratowaniu kuzynów pani Stanisławy pomóc chciał znajomy Ukrainiec. Rodzina nie miała już nic do stracenia. Wuj Sawickiej nie żył, więc przyjaciel rodziny zaproponował, że spróbuje wywieźć matkę i córkę w bezpieczne miejsce. Nie udało się...
- Miały uciekać do wioski Rymacze... Wszystko było już gotowe. Ciocia spakowała jakieś rzeczy na wóz i pojechały. Jak się później okazało, w swoją ostatnią drogę – relacjonuje na podstawie rodzinnych wspomnień córka uciekinierów. - Tego znajomego Ukraińca oprawcy ciężko pobili i kazali na wszystko patrzeć. Po rozruchach zebrał szczątki cioci i Marysi i przywiózł do Rymaczów. Tam zostały pochowane – mówi ze łzami w oczach pani Stanisława.
Czytaj także:
Napisz komentarz
Komentarze