- Tak ten nasz świat jest urządzony, że często w chorobie i na starość bliscy ludzie stają się nam obcy, a ci zupełnie obcy są naszą najbliższą rodziną... - mówi jeden z pracowników placówki opiekuńczej dla ludzi przewlekle chorych. - W Boże Narodzenie i na Nowy Rok często sobie uświadamiamy, że nie każdy tak samo cieszy się na widok choinki i neonowych napisów z życzeniami "Wesołych Świąt".
Wspomnienia o rodzinie samotnym nie dają spać, chociaż wszystko pozornie jest tak, jak trzeba. Śledzik, choinka, kolędy, ciepło z kaloryferów. Dom pomocy społecznej zapewni wszystko, co potrzebne jest do w miarę wygodnego życia. Nie każdy to miał, gdy musiał sobie radzić sam...
Tu miał być mu lepiej
Michał do domu pomocy trafił z woli rodziców. Dużo chorował. Ciągle kursował między szpitalem a domem. W końcu bliscy uznali, że w placówce będzie mu lepiej. Z małej renty nie miałby jak żyć. Do domu więc wraca tylko na przepustki. W placówce ma swoje życie, kolegów, opiekę i własny kąt. Tu mu się podoba. Stąd jeździ na warsztaty terapii zajęciowej.
Chciał w tym roku spędzić święta w domu, jak to zwykle bywało. Przygotował już nawet prezent - szopkę bożonarodzeniową, którą dostał na warsztatach. Nadzieja prysła, bo jego brat nie mógł się zwolnić z pracy.
- Powiedziałem mu, że "jakoś przeżyję" - uśmiecha się niepewnie Michał. Przecież rodzina go odwiedza, nie zapomnieli całkiem o nim...
Był alkohol i małe dziecko
Janek w nowym domu też już poukładał sobie życie. Jest w nim ponad 20 lat. Miał kiedyś rodzinę, ale to, co się wtedy działo, to było pasmo nieszczęść.
- Żona mi się źle prowadziła. Przychodziłem do domu, a tam wódka na stole. Patrzę - ona się z innymi bawi, a dziecko w kącie płacze. Zanim się ożeniłem, znaliśmy się tylko dwa miesiące. To było za szybko. Potem ja się synem sam opiekowałem, odrabiałem za żonę zmiany w fabryce. W końcu też zacząłem pić, przez to jej złe prowadzenie się - wspomina Janek.
Dzisiaj nie miałby już gdzie pójść. Jego była żona przebywa w szpitalu psychiatrycznym. Z synem żadnego kontaktu nie ma. Wie tylko, że jest gdzieś w Szkocji. Do alkoholu Janka już też nie ciągnie, zresztą tu, gdzie teraz mieszka, nie wolno pić, bo grożą za to surowe kary.
Syn nie odbiera telefonów
Edmund też wspomina swojego dorosłego syna. Dzwonił kilka razy do jego sąsiadki. Tylko do niej ma numer telefonu. Chodziła zawołać chłopaka, ale zawsze akurat go nie było. Nigdy nie oddzwonił, chociaż dobrze wiedział, gdzie od lat przebywa jego ojciec.
- Kiedyś bardzo lubiłem święta. Jako dziecko spędzałem je z rodziną. Przyjeżdżali stryjowie, ciotki. Na stole była kapusta, ryby, postne dania na oleju, śledzie. A że byłem w domu najmłodszy, to też za wiele nie pomagałem. Mama wszystko szykowała - wspomina swoje idealne święta Edmund.
Teraz siostry odwiedzają go zwykle na Wszystkich Świętych, gdy jadą w rodzinne strony na groby. Trudno się im dziwić, bo mieszkają daleko.
Syn Edmunda nie chce mieć z ojcem kontaktu. Gdy miał pięć lat, razem z matką powiedzieli mu, żeby ich zostawił, bo go już nie chcą. Ona znalazła sobie innego męża, z którym miała kolejne dziecko. Edmund więc wyjechał do Niemiec, a potem jeszcze dalej - do Stanów Zjednoczonych. Był tam kilka lat, aż mu tamtejsi lekarze powiedzieli, że jest chory na schizofrenię i będą go leczyli. Nie zgodził się, wrócił do kraju, do starzejących się rodziców.
- Nie wiedziałem, że schizofrenia to taka ciężka choroba. Rodzice umarli, a ja w domu rodzinnym zostałem całkiem sam - opowiada Edmund.
Mieszkał przez 10 lat samotnie. Coraz bardziej jednak podupadał na zdrowiu. Co mógł, to sobie na święta sam naszykował, ale były to smutne i ubogie Wigilie. Nie palił w piecu, bo bolała go głowa. Grzał mieszkanie od wielkiego dzwonu, gdy musiał się wykąpać. Kawę czy herbatę gotował na gazie. W końcu trafił na rok do szpitala, a stamtąd sąd skierował go prosto do domu pomocy. Nadal codziennie bierze tabletkę. Ale pod dobrą opieką wzmocnił się i jak mówi, choroby się go nie imają. Jesienią ma nawet siłę grabić liście w parku, pomaga w kuchni. Zaadaptował się w nowym miejscu.
W te święta jak zawsze połamał się opłatkiem z najbliższymi mieszkańcami domu pomocy i ludźmi, którzy tam pracują. Był zachwycony uroczystą oprawą, gośćmi, odświętnymi daniami i słodyczami. Tutaj znalazł rodzinę zastępczą, może nawet lepszą niż jego własna.
Paweł był ojcem w jedną sobotę
- Mam syna, ale alimentów już nie płacę, nie. Duuuży jest - mówi nieskładnie Paweł i pokazuje ręką, jak wysokiego ma potomka. Ile chłopak ma lat? Ojciec nie wie, nie może skojarzyć wszystkich faktów. Pamięta jednak, że chłopak przyjechał do niego jeden raz, w sobotę. To było ich pierwsze i ostatnie spotkanie. Wcześniej, gdy syn był mały, nigdy go matka do ojca nie przywoziła. Teraz też się nie widują.
Paweł jest właścicielem lokalu w starej kamienicy w centrum miasta. Nie chce tam wracać. Kamienica stoi opustoszała, okna i drzwi pozabijano deskami. Gdy tam mieszkał, nie miał dobrego towarzystwa. Kiedyś koledzy zrzucili go z drugiego piętra ze schodów, zabrali obrączkę i zniszczyli dawne życie. Po tym zdarzeniu przeszedł trepanację czaszki. Nie wróciłby do tego domu, nawet na święta...
Wędrujący Michał
Kiedyś opiekowała się nim babcia, ale umarła. Potem trafił do cioci, ale nie dawała sobie z nim rady, chociaż pewnie go kochała i chciała jak najlepiej. Z rodzinnego w domu, gdy czuł się gorzej, uciekał do szpitala pieszo. Potrafił przejść zimą niemal 30 kilometrów. Gdy słabł, ktoś go kawałek ciągnikiem podrzucił i tak trafił na oddział.
Potem uciekał ze szpitala. Raz pod cementownią mundurowi wypuścili na niego psa i mocno przestraszyli. Dziś Michał wie, że jego dom jest tutaj, wśród innych takich, jak on, i bardzo stara się nie podpaść. Jest duszą towarzystwa. Lubi pośpiewać i pożartować. Do cioci jeździ tylko na przepustki.
Pił, bił i poniewierał
- Ten bydlak mój mąż... - zaczyna rozmowę Wiesia. - Nie miałam z nim lekkiego życia.
Wiele razy uciekała do sąsiadów pokrwawiona. Chowała się w piwnicy i na strychu. I tak mu urodziła czworo dzieci. Jednak świąt nigdy nie spędzali razem. Wyjeżdżała do bratowej, która szykowała pyszne jedzenie i dawała wytchnąć od brutalnej codzienności.
- Nie mam żadnej rodziny. Jestem samotna - deklaruje dziś Wiesia. Jednak i do niej jeszcze czasem dzwonią. Syn odzywa się od czasu do czasu.
Trauma Wiesi zaczęła się już w dzieciństwie. Jej matka też ją biła. Kiedyś Wiesia od niej tak oberwała, że straciła przytomność i trafiła na tydzień do szpitala. Wyrodna matka miała iść do więzienia, ale jakoś się to wszystko inaczej potoczyło...
- Szajbę miała, znieczulicę taką. Psychicznie się nade mną znęcała. Nie wiem dlaczego - twierdzi Wiesia. A potem się szeroko uśmiecha. - Drugiego męża poznałam w szpitalu. Tak mi się wtedy rozjaśniło. Pan Bóg dał mi takie szczęście. Kiedyś musiałam mieszkać w oborze i jeść zmarznięte kartofle, a teraz mam piękne mieszkanie i pyszne jedzenie podane na stół - opowiada Wiesia.
Pielęgniarki mrugają porozumiewawczo. Ten "mąż" to lekarz psychiatra. Wiesia głęboko wierzy, że jest na jej każde zawołanie, że mieszka gdzieś tutaj obok. Na święta ją zabierze. Dobrze jest mieć marzenia, gdy nie ma czego wspominać...
Choroba odebrała jej rodzinę
Małgosia jest w domu opieki od 20 lat, czyli od jego założenia. Niewiele może sobie przypomnieć ze swojego wcześniejszego życia.
- Zapomniałam, na co zachorowałam - mówi szczerze, chociaż widać, że ją to niepokoi.
Święta ze swojego dzieciństwa też słabo pamięta. Wie, że było w domu dużo ludzi i pili alkohol. Żadnych wigilijnych potraw jednak nie kojarzy, tylko butelki na stole.
- Lubiliśmy się z rodziną nawzajem - zapewnia Małgosia.
Kiedyś była mężatką, ale mąż umarł. Ma też dzieci, które - gdy zachorowała - musiała zostawić pod opieką rodziny. Najpierw trafiła do szpitala psychiatrycznego, a potem już tutaj, do domu opieki. Mimo że dzieci nie wychowywała, że było w domu ciężko, to czasem ją odwiedzają. Niecierpliwie na to czeka w każde święta...
Imiona bohaterów zostały celowo zmienione.
Napisz komentarz
Komentarze