- Nie zgadzamy się na bierność, żądamy natychmiastowych i efektywnych działań ze strony dyrekcji szkoły. Każdy dzień zwłoki to łzy i strach naszych dzieci. Jeśli w porę nikt nie przerwie tej machiny agresji i przemocy ze strony jednego siedmiolatka, może dojść do tragedii. Kto wówczas poniesie odpowiedzialność, jeśli któreś z dzieci zostanie kaleką? - pytają zdenerwowani rodzice.
Pluje, bije, robi, co chce
O problemie rozmawiano już na pierwszym zebraniu. Siedmiolatek miał uciekać z sali lekcyjnej, zabierać i niszczyć rzeczy innych uczniów, kopać wychowawcę, uderzyć księdza krzesłem, ale przede wszystkim bić swoich rówieśników.
- Jak w takich warunkach pozostałe dzieci mają rozwijać swoje pasje, zdobywać wiedzę i dobre oceny? Widząc, że nie ponosi za swoje zachowanie jakiejkolwiek odpowiedzialności, chłopak posuwa się coraz dalej i przekracza kolejne granice. Takie zachowanie jednego ucznia, który w dalszym ciągu pozostaje bezkarny, rzutuje na psychikę pozostałych - twierdzą rodzice. - Dzieci dziwią się, że "on robi, co chce", a pozostali muszą słuchać poleceń i wypełniać obowiązki ucznia.
Najgorsze, zdaniem rodziców, jest jednak to, że szkoła bagatelizuje problem i tak naprawdę stygmatyzuje ofiary chłopca. Dyrektor prosi o czas, a jego rodzice podobno nie dopuszczają do siebie myśli, że chłopak może mieć jakiekolwiek zaburzenia. To powoduje wzajemne frustracje i kłótnie.
- Po wielu rzekomych rozmowach i pozornej współpracy z rodzicami małego agresora, jego zachowanie zmieniło się na tyle, że bije on wtedy, gdy nauczyciel nie widzi, tzn. na przerwach międzylekcyjnych. Dzieci, które zostają na przerwach w sali z wychowawcą, mają względny spokój. Zaś te, które chcą wyjść na chwilę, automatycznie stają się jego ofiarą. Dochodzi do tego, że dzieci boją się wychodzić na korytarz czy do toalety, bo gdy tylko to zrobią, on biegnie i uderza je pięścią w kręgosłup lub w głowę - tłumaczą rozgoryczeni rodzice.
Na efekty trzeba poczekać
Dyrektor Iwona Ceret odpiera zarzuty niezadowolonych rodziców i przekonuje, że od momentu, kiedy pojawiły się pierwsze symptomy, iż chłopiec może sprawiać problemy, szkoła prowadzi diagnostykę i analizuje efekty pracy osób zaangażowanych w pomoc chłopcu i klasie. Siedmiolatek ma prawo do nauki w Jedenastce, ponieważ jest to jego szkoła obwodowa. Nie ma orzeczenia o szczególnych potrzebach edukacyjnych i żadna podstawówka integracyjna nie chce go przyjąć. Na pewno nie jest tak, że dyrekcja nie widzi problemu, czy stara się zamieść sprawę "pod dywan".
- Jest to dziecko z problemami, które nie osiągnęło dojrzałości szkolnej, ale nie ma w nim agresji intencjonalnej - tłumaczy dyrektor Ceret. - Współpracujemy z rodzicami, jest też praca z pedagogiem, poradnią i muszę przyznać, że zauważamy niewielkie efekty. Niewielkie, ale są. To nie stanie się nagle, potrzebna jest praca i współpraca ze strony wszystkich. Jeśli ktoś zna sposób, jak natychmiast odmienić tego chłopca, to chętnie go poznam.
Ceret zapewnia, że podobnie jak rodzicom, jej także zależy na bezpieczeństwie wszystkich uczniów szkoły, dlatego podejmuje kroki, by takie bezpieczeństwo zapewnić. - Pamiętajmy jednak, że to nie jest agresor, ale dziecko z problemami, pod stałą kontrolą specjalistów - tłumaczy. - Problemem jest jednak też postawa rodziców pozostałych dzieci, ich wrogość i negatywne nastawienie do całej sytuacji. A co najgorsze, nastawienie takie przekazują też swoim dzieciom. Cokolwiek działoby się w klasie, winien temu jest zawsze tylko jeden uczeń, bez względu na to, czy to prawda, czy nie.
Dyrekcja szkoły otrzymała zgodę z urzędu pracy na staż. Dzięki temu ta klasa będzie miała asystenta z kwalifikacjami, który wspomoże nauczyciela prowadzącego i będzie otaczał szczególną opieką chłopca.
Rodzice poskarżyli się do wydziału oświaty i kuratorium.
Napisz komentarz
Komentarze