Marta Kowalczuk, która kilka sekund przed tą masakrą przejechała przez torowisko, wciąż jest w szoku. Ona zdążyła przed pędzącym pociągiem. Toyota jadąca za nią została po prostu zmieciona z drogi.
Nic nie blokowało wjazdu
- O tej porze szlaban zawsze był zamknięty! Wiem to, bo zawsze o tej porze jeżdżę z synem na basen - opowiadała nam zdenerwowana. - A teraz rogatki były podniesione, nie słyszałam też sygnałów dźwiękowych. Dróżnika nie było na zewnątrz. Nie spojrzałam na boki, kiedy jechałam przez tory, rozmawiałam z synem o modlitwach, które miał powtórzyć na lekcję religii. Chwilę później usłyszeliśmy olbrzymi huk...
Pani Marta zatrzymała samochód i pobiegła do budki dróżnika. - Otworzyłam drzwi i zobaczyłam, że dróżnik siedzi za biurkiem, jakby zaspany albo w szoku. Powtarzał tylko "nie wiem, co się stało, nie wiem, nie wiem". Następnego dnia usłyszałam, że nie zamknął szlabanu, bo był w toalecie. Ale przecież nie mógł tam być, skoro zaraz po wypadku nie widziałam go nigdzie na zewnątrz i znalazłam w miejscu pracy.
Jak relacjonują inni świadkowie, hałas hamowania i ryk klaksonu podczas zderzenia pociągu z samochodem zmroził im krew w żyłach. Czas jakby się zatrzymał, nikt nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Kierowcy powtarzali, że widząc podniesione rogatki, też nie rozglądaliby się na boki, ufając osobie odpowiedzialnej za bezpieczeństwo na przejeździe. Zwłaszcza, że budka dróżnika jest postawiona w miejscu znacznie utrudniającym widoczność.
Jedna z kobiet mieszkających w pobliżu przejazdu, mówiła nam niedługo po zdarzeniu, że podobno nie pierwszy raz przejazd nie został zamknięty na czas.
- To cud, że przez tyle lat nic się nikomu nie stało, ale w końcu musiało dojść do tragedii - stwierdziła. - Ale to przecież normalne w naszym kraju, że muszą zginąć ludzie, zanim ci na górze zaczną się zastanawiać nad naszym bezpieczeństwem.
Co robił dróżnik?
Policja zatrzymała 49-letniego dróżnika, który był w tym czasie na służbie. Ustalono, że był trzeźwy. W czwartek doprowadzono go do prokuratury. Potwierdził, że przyjął i odnotował w dokumentacji sygnał, że ze stacji Zawadówka ruszył w jego stronę pociąg. Potem podobno poszedł na chwilę do toalety. Kiedy z niej wyszedł, usłyszał sygnał pociągu. Na zamknięcie rogatek było już jednak za późno...
Dróżnik to przeszkolony pracownik z około 20-letnim stażem. Podczas zeznań nie potrafił wytłumaczyć swojego zachowania.
- Zastosowano wobec niego policyjny dozór i zakaz opuszczania kraju. Został zawieszony w wykonywaniu pracy w zawodach związanych z ruchem kolejowym – mówi Andrzej Lebiedowicz, prokurator Prokuratury Rejonowej w Chełmie.
Prokuratura będzie też analizować, czy maszynista zrobił wszystko, co było w jego mocy, by nie dopuścić do tragedii.
Potrzeba krew
Obecnie mundurowi pod nadzorem prokuratury prowadzą postępowanie, które ma na celu wyjaśnienie okoliczności wypadku. Poszkodowana 14-latka przebywa w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Lublinie. Wiele osób o dobrych sercach odpowiedziało na apel o potrzebnej dla niej krwi. Każdy, kto chce pomóc, w czasie rejestracji powinien zaznaczyć, że chce przekazać krew dla Pauliny Nafalskiej. Grupa krwi nie jest istotna, ponieważ w banku krwi istnieje możliwość wymiany oddanej krwi na krew odpowiednią dla poszkodowanej w wypadku dziewczynki.
System sprawny
- Wszystkie urządzenia na przejeździe były sprawne, dróżnik też został w odpowiednim czasie poinformowany o zbliżającym się pociągu - odpowiedziała nam w mailu Joanna Kubiak z zespołu prasowego PKP PLK S.A. - Dodatkowo przejazd był wyposażony w System Wspomagania Dróżnika Przejazdowego (SWDP), który gwarantuje pełną informację o ruchu pociągów. Nie wiemy, dlaczego dróżnik nie zamknął rogatek. To pracownik z długoletnim stażem i wymaganymi szkoleniami. W chwili zdarzenia był trzeźwy. Sprawę szczegółowo zbada i wyjaśni specjalna komisja.
Przedstawicielka PKP PLK S.A. dodaje również, że nigdy wcześniej nie było sygnałów o tym, że rogatki pozostawały podniesione w chwili przejazdu pociągu.
Napisz komentarz
Komentarze