Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
niedziela, 24 listopada 2024 23:44
Reklama Mieszkania, apartamenty, kawalerki do wynajęcia
Reklama baner reklamowy

Ozdrowieńcy są wśród nas

Był strach o siebie i bliskich. Były też chwile zwątpienia i samotności. Wyleczeni z COVID- 19 zebrali bagaż trudnych doświadczeń. Przetrwali i już nie zarażają.
Ozdrowieńcy są wśród nas

Dźwięk telefonu i pytania, jakie wtedy padły, nasz rozmówca będzie pamiętał do końca życia. Czy miał kontakt z potwierdzonym przypadkiem i czy ktoś jeszcze miał? Tak! Cała czteroosobowa rodzina spotkała się z chorym, chociaż przecież jeszcze wtedy nikt nie wiedział o zagrożeniu. Wszystkim następnego dnia zrobiono testy na obecność COVID-19. Okazało się, że są zarażeni i muszą się spakować do szpitala.

Grom z jasnego nieba

- Zaczęło się ustalanie, z kim miałem kontakt. Sporo tych kontaktów było, bo pracuję zawodowo. Szybko się okazało, że inne osoby z mojego otoczenia też są chore. Trudno powiedzieć, kto od kogo się zaraził. W takim skupisku ludzi nie da się tego ustalić - opowiada mieszkaniec Białopola.

Nie spodziewał się, że testy na koronawirusa wyjdą u niego pozytywnie. Nie miał aż tak niepokojących objawów, żeby iść do lekarza.

- Miałem gorączkę, niewielką - 37,5 stopnia. Smaku ani węchu nie straciłem. Troszkę kaszlałem. Córka miała nieco gorzej, bo odczuwała duszności - opowiada mężczyzna. - Zastosowałem to, co zwykle przy przeziębieniach. Na noc tabletka Apapu, bo Aspiryny brać nie mogę, i witamina C. Dobrze się nakrywam, w nocy dwa razy przebieram w suche ubrania i rano wstaję zdrowy - dodaje.

Po kuracji czuł się bardzo dobrze. Nigdy by nie wpadł na to, że on sam i jego rodzina są zarażeni tajemniczym wirusem z Chin, który może nawet zabić.

- Gdy wyniki badań okazały się dodatnie, kazano nam się spakować na oddział zakaźny. Oczywiście już byliśmy na kwarantannie. Być może to były objawy choroby uchwycone na samym początku. Szybko trafiliśmy pod opiekę lekarzy i wdrożono leczenie. Szpital podszedł do tego solidnie. Naprawdę chciałbym pochwalić naszych lekarzy. Dużo badań nam wykonano. Myślę, że dobrze się stało, że wykryto u nas zakażenie, zanim choroba się rozwinęła - zapewnia były pacjent chełmskiego szpitala.

Strach, co będzie...

Pierwsze dni ze świadomością, że ma się chorobę, o której wszyscy mówią, nie były łatwe. Zarażeni przyznają się do strachu, jaki im wówczas towarzyszył. I nie można się im dziwić.

- Mama ma 85 lat i jest po udarach. Wiadomo, że w tym wieku odporność jest obniżona. Człowiek zastanawia się, co będzie, jak choroba się rozwinie. Czy przyjdzie załamanie? Sam mam chorobę współistniejącą. Nie było jednak wyjścia, trzeba było poddać się rygorom - opowiada pacjent.

- Czym mnie w szpitalu leczyli? Nie wiem. Dobrze się czułem i to tylko mnie interesowało - dodaje.

Pacjenta umieszczono w izolatce. Skarżył się tylko na jedno - na samotność. Czas się dłużył, mimo że miał gazety do poczytania i nadal było trochę spraw zawodowych do ogarnięcia. Rozrywkę dostarczał telewizor.

- Telefon się grzał, bo też kontakt z rodziną w szpitalu był tylko telefoniczny. Żonę, córkę i mamę umieszczono w jednej sali. Mogły się wspierać, miały z kim pogadać, a ja byłem sam. Mama była osłabiona, źle wyszły jej badania krwi. Dostała kroplówki i jej stan się poprawił. Po 2 lub 3 dniach wszystko już było dobrze.

Pacjent pod szczególnym nadzorem

Codziennie rano do szpitalnej sali wchodziła pani sprzątająca. Dezynfekowała blaty, klamki, umywalkę, zmywała podłogę. Była trochę mniej "kosmicznie" ubrana niż lekarze na wizycie. Pacjent w tym czasie zakładał maseczkę i odwracał się od niej, żeby nie zarazić. Najczęściej leżał w łóżku. To ograniczało kontakt do minimum.

- Przy drzwiach stał taboret, na który stawiano tacę z posiłkiem i lekami. Talerzy nie trzeba było zmywać, bo wszystkie były jednorazowe. Pakowaliśmy do worka na śmieci.

Paczki "z wolności" też trafiały do pacjentów, ale musiały swoje odstać, zanim je podano przez drzwi. Najbardziej niezwykłe dla pacjentów były wizyty lekarskie. Jak mówią, często nie było wiadomo, czy pod kombinezonem i maską kryje się mężczyzna, czy kobieta.

- Codziennie była wizyta. Lekarz zawsze badał nas bardzo dokładnie, osłuchiwał, zawsze odpowiadał na pytania. Bardzo dobrą mieliśmy opiekę - zapewniają pacjenci.

Niektóre czynności wykonywali sami pacjenci. Na przykład samodzielnie mierzyli sobie temperaturę i podawali wynik pielęgniarce przez drzwi. Te krótkie wymiany zdań były często jedynymi nielicznymi rozmowami z "żywym człowiekiem".

- Skoczył mi cukier. Pielęgniarka poinstruowała mnie, jak mam podawać sobie samodzielnie insulinę. Nie było potrzeby, żeby kogoś narażać na zakażenie, skoro mogę sam sobie zrobić zastrzyk.

Po dwóch próbach negatywnych chorzy uznawani są za zdrowych. Mogą wrócić do domu, ale po tak długiej chorobie dostają jeszcze zwolnienie lekarskie, by mogli dojść do pełni sił.

Wspólnymi siłami wygasili ognisko

 - Tak się złożyło, że w Białopolu ksiądz był jedną z pierwszych ofiar koronawirusa w Polsce. Sanepid szybko ustalił jego kontakty. Pobrano dużo próbek do badań. Teraz, gdy wychodziłem ze szpitala do domu, powiedziano mi, że idę do najbezpieczniejszej gminy w powiecie.

Rozgłos, jaki media nadały sprawie, spowodował, że wielu ludzi się przestraszyło i restrykcyjnie przestrzegało kwarantanny. Inni bez potrzeby nie wychodzili z domu.

- Szybko zareagowały władze gminy, bo zamknięto urząd. Nieczynny był też bank, ośrodek zdrowia. Tylko do sklepu można było pójść. Dzięki temu w okolicy zachorowało tylko około 20 osób, a mogło być znacznie gorzej.

Nie można też zapomnieć o zleconych przez gminę i bank dezynfekcjach pomieszczeń. Wdrożone procedury i zasady związane z trzymaniem dystansu, myciem rąk, zasłanianiem twarzy okazały się skuteczne. Podjęto wszystkie środki ostrożności, zanim sanepid coś nakazał.

Dzisiaj ozdrowieńcy mają dwie rady. Pierwsza, by zachowywać dystans i myć często ręce. A druga, by nie lekceważyć objawów grypopodobnych. Szybkie rozpoczęcie leczenia naprawdę jest skuteczne i z koronawirusem można wygrać. Jeśli pojawi się gorączka, kaszel, utrata smaku i węchu, biegunka, trzeba się skontaktować ze swoim lekarzem.

- Ten wirus pozostawia powikłania. Zmiany mogą być w płucach, sercu. Nie lekceważmy! - mówią ci, którzy chorobę już za sobą.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
Reklama
Reklama
Reklama
Reklamareklama Bon Ton
KOMENTARZE
Autor komentarza: Pierre DolnientyTreść komentarza: Czy ktoś myślący uwierzył w te banialuki?Data dodania komentarza: 24.11.2024, 15:00Źródło komentarza: Chełm. Rozrasta się skład kadry kierowniczej miejskiej spółkiAutor komentarza: Majster RuraTreść komentarza: Pan Sikora powinien sobie przypomnieć swoje obraźliwe wpisy pod adresem Prezydenta w trakcie kampanii wyborczej, które publikował na Facebooku,a nie robić za trybuna ludowegoData dodania komentarza: 24.11.2024, 00:47Źródło komentarza: Chełm. Polityczna awantura o pumptrack. Kto nie jest w koalicji, nie ma wpływu na miejskie sprawy?Autor komentarza: JolkaTreść komentarza: W Żmudzi też by się przydał kolejny blok dla młodych bo jest zapotrzebowanie na mieszkania a nie ma nic do kupienia.Data dodania komentarza: 23.11.2024, 18:35Źródło komentarza: Gm. Leśniowice. Otwierają się na młodych i ich potrzebyAutor komentarza: chełmiakTreść komentarza: Lokalizacja w tym miejscu tak dużego boiska bez trybun, parkingu i kilku innych rzeczy to porażka.Data dodania komentarza: 22.11.2024, 23:34Źródło komentarza: Chełm. Polityczna awantura o pumptrack. Kto nie jest w koalicji, nie ma wpływu na miejskie sprawy?Autor komentarza: ChelmiakTreść komentarza: Ale mamy za to boisko lekkoatletyczne przy rejowieckiej, szkoda tylko że brakuje tam tlenu do oddychania biegającData dodania komentarza: 22.11.2024, 21:17Źródło komentarza: Chełm. Polityczna awantura o pumptrack. Kto nie jest w koalicji, nie ma wpływu na miejskie sprawy?
Reklama
Reklama
Reklama