„W niedzielę, 6 września moje 4-letnie dziecko zaczęło gorączkować. Pomocy w pierwszej kolejności szukałam u lekarza rodzinnego. Niestety pierwsze, co usłyszałam, to „nie pomogę”. Kiedy zaczęłam naciskać, łaskawie zgodził się zająć moim dzieckiem, ale dopiero we wtorek!!! W dodatku nie osobiście, tylko przez jakąś teleporadę!” - napisała w mailu do redakcji oburzona kobieta.
W dalszej części listu twierdzi, że pomocy szukała również we włodawskim szpitalu, ale bezskutecznie. „Na tak zwanej opiece świątecznej wszyscy rozkładali ręce, bo nikt nie pomyślał, żeby dyżurował tam jakikolwiek pediatra. Pozostali lekarze pozamykali się w gabinetach i nikt nie kwapił się z pomocą. To samo na SOR! Oddział dziecięcy już od ponad pół roku jest zamknięty z powodu STRASZNEJ EPIDEMII i nikt nie wie, kiedy zostanie otworzony” - czytamy.
Autorka listu Przekonuje, że aby ktoś zbadał jej dziecko, musiała jechać do oddalonego o ponad 80 kilometrów Lublina. Tam lekarz miał powiedzieć, że dobrze się stało, że się do niego zgłosili. „Skończyło się na tabletkach. Gdybyśmy czekali do wtorku, potrzebna byłaby już hospitalizacja i dłuższe leczenie. O cierpieniu dziecka nie wspominając”.
Dyrektor SP ZOZ Teresa Szpilewicz jest zdegustowana treścią pisma. Twierdzi, że również je otrzymała, ale nie zostało podpisane, więc trudno będzie jej ustalić, komu i czy faktycznie nie została udzielona pomoc.
- W celu wyjaśnienia sprawy muszę przeprowadzić wywiad na Szpitalnym Oddziale Ratunkowym i nocnej opiece świątecznej. Mamy monitoring i sprawdzę, czy taka osoba rzeczywiście przyszła do naszej jednostki. To, że szpital nie jest otwarty na oścież, nie oznacza, że nie udzielamy pomocy. Jest dzwonek, który pacjent musi nacisnąć. Wychodzi do niego pielęgniarka, wypełnia ankietę osobową i rejestruje do lekarza. Dla mnie w tym piśmie jest wiele niespójności. Autorka twierdzi, że najpierw szukała pomocy u lekarza rodzinnego, ale jakiego, przecież to była niedziela? Podstawowe Zakłady Opieki Zdrowotnej są tego dnia zamknięte. Z kolei w naszej nocnej i świątecznej opiece zdrowotnej nie ma kolejek, bo rejestrujemy pacjentów na godziny. Nawet gdyby był nawał pacjentów, to mamy podpisaną umowę z panią doktor, świetną specjalistką, która całodobowo jest pod telefonem i może świadczyć usługi lekarskie. Dzwonimy do niej i w razie potrzeby przychodzi nawet w nocy – wyjaśniała we wtorek, 8 września dyrektor Szpilewicz. - Mimo zamkniętego oddziału dziecięcego, żaden mały pacjent nie pozostaje bez opieki. W razie konieczności, karetką sami przewozimy dziecko do Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Lublinie. Mieliśmy kilka takich sytuacji. Z kolei na zamknięcie oddziału dziecięcego do 19 października mamy zgodę wojewody lubelskiego. Tego dnia przywrócimy funkcjonowanie oddziału – dodała.
Jeszcze tego samego dnia dyrekcja szpitala poinformowała, że wie, kim jest autorka donosu. Ustalono że 6 września lekarz pediatra pełniący dyżur w NiŚOZ przyjął 15 pacjentów, w tym kilkoro dzieci, ale żadne nie miało 4 lat. Nikt też nie został odesłany do domu. Dwukrotnie podczas dyżuru pielęgniarka odebrała telefon. Najpierw mężczyzna, a później kobieta pytali, czy przyjmuje pediatra, ale rozłączali się, gdy usłyszeli, że jest tylko lekarz rodzinny. Na SOR tego dnia również nie odnotowano żadnej wizyty rodzica z dzieckiem, które miałoby podwyższoną temperaturę ciała, a tym bardziej nie było przypadku odmowy przyjęcia, bo to musi być odnotowane w protokole.
- W szpitalu działa od pół roku poradnia pediatryczna. W zespole obsługującym POZ i NiŚOZ pracują także lekarze pediatrzy, choć nie ma takiego wymogu NFZ. W wielu szpitalach w innych powiatach nie ma też specjalnego zespołu lekarskiego w NiŚOZ, lekarze schodzą z innych oddziałów w razie potrzeby, często w połączeniu z SOR-em - informowała Szpilewicz.
W ubiegłym tygodniu do naszej redakcji zadzwonił również mieszkaniec Włodawy niezadowolony z tego, że w przyszpitalnej przychodni, zanim został przyjęty do lekarza, musiał wypełnić tzw. ankietę wstępnej kwalifikacji. Bez z niej - jak twierdzi - nie mógłby skorzystać z porady lekarskiej. Oburzyło go to, że musiał podać w niej numer PESEL.
- Kiedy zapytałem, kto jest administratorem danych, usłyszałem, że nie wiadomo, na ankiecie też tego nie doczytałem. Jaką mam pewność, czy ta kartka papieru z moimi danymi poufnymi nie trafi do kosza i niebawem nie otrzymam wezwania do spłaty kredytu, który ktoś może na mnie zaciągnąć na podstawie numeru PESEL - mówi zdegustowany.
- Jeżeli ktoś przychodzi do przychodni, to w konkretnym celu. Ta ankieta jest po to, aby wyłapać ludzi z kontaktu i żebyśmy wiedzieli, kogo objąć kwarantanną. To nie jest nasz wymysł, tylko zarządzenie ministra zdrowia. Z kolei numer PESEL jest potrzebny do zarejestrowania pacjenta i do tego, aby Narodowy Fundusz Zdrowia zrefundował nam udzielenia świadczenia danej osobie - tłumaczy dyrektor SP ZOZ Teresa Szpilewicz.
Napisz komentarz
Komentarze