Jest zwykłym człowiekiem. Ma żonę, z którą jest w szczęśliwym związku od 12 lat. Owocem ich miłości jest prawie trzyletnia córeczka. Na utrzymanie rodziny zarabia, prowadząc zakład pomnikarski. Chciał jednak czegoś więcej, a wojsko od dawna go kręciło. Odbył nawet zasadniczą służbę wojskową, mimo że od kilkunastu lat nie jest ona już obowiązkiem każdego młodego mężczyzny. W "kamasze" zaciągają się tylko ochotnicy. Kiedy dowiedział się o utworzeniu Wojsk Obrony Terytorialnej, bez wahania zgłosił się do służby. W listopadzie ubiegłego roku minęły trzy lata jego działalności w tej formacji mundurowej.
- Właściwie to żona namówiła mnie, abym wstąpił do WOT. Gdy przeczytała w gazecie o naborze kandydatów, powiedziała do mnie, idź. I tak się zaczęło. Ta służba odbywa się poniekąd kosztem rodziny, ale jeśli tylko się chce, to wszystko da się właściwie ułożyć. Moja żona jest bardzo dzielną osobą, więc daje sobie radę. Trochę dziadkowie jej pomagają, gdy mnie nie ma – opowiada pan Karol.
Chciał pomagać ludziom
Wstąpił do WOT, bo jak twierdzi, czuje potrzebę pomagania ludziom.
- Ta służba wiąże się głównie z niesieniem pomocy osobom poszkodowanym m.in. podczas wichur, powodzi i innych kataklizmów - dodaje.
Pan Karol, podobnie jak inni żołnierze WOT, przez ponad dwa lata uczestniczył w szkoleniach, poligonach i ćwiczeniach taktycznych. Odbywały się przede wszystkim podczas weekendów.
- Byliśmy podzieleni na plutony i jeździliśmy na różne akcje organizowane we współpracy z innymi służbami mundurowymi. Podczas niektórych wyjazdów poznawaliśmy teren, na którym działamy, ale były również pozorowane poszukiwania osób zaginionych w szczególnie trudnym terenie. W prawdziwych akcjach poszukiwawczych także już uczestniczyliśmy – relacjonuje nasz rozmówca.
W minionym roku służba bardzo się zmieniła. Po personelu medycznym, żołnierze WOT stali się drugą formacją na froncie walki z pandemią koronawirusa.
- Pierwsze miesiące pandemii były dość spokojne. Pomagaliśmy stowarzyszeniom i innym instytucjom i organizacjom, m.in. w dostarczaniu żywności osobom starszym, chorym, czy samotnym, które w obawie przed zarażeniem się COVID-19 bały się wyjść z domu – tłumaczy Mucha.
Najgorsze przyszło jesienią, kiedy fala zachorowań rozlała się do Domów Pomocy Społecznej. Sytuacja w DPS w Różance stała się dramatyczna. Dyrektor placówki nie miał prawie nikogo do pracy. Do pomocy zostali skierowani żołnierze Wojsk Obrony Terytorialnej. Jednym z nich był pan Karol z Włodawy.
- Otrzymałem telefon od przełożonych z pytaniem, czy miałbym czas, żeby pomóc w DPS. Trochę kolidowało to z moją pracą, ale zgodziłem się – wyjaśnia.
Przyszedł kryzys
Karol Mucha miał inne wyobrażenie o DPS-ach.
- Byłem pewien, że tam są emeryci, którzy nie chcą przeszkadzać rodzinom, tak jak jest to przedstawiane w filmach. Sami się poruszają i robią co chcą. Okazało się, że większość pensjonariuszy to osoby leżące, które nie są w stanie nic same przy sobie zrobić. Dodatkowo przygwożdżone do łóżka koronawirusem potrzebują jeszcze większej opieki niż wcześniej. Każdego trzeba przebrać, umyć, nakarmić, napoić, obrócić na drugi bok. Wymagają niemalże stałej pomocy. To było dla mnie wielkim szokiem – relacjonuje.
Przyznaje, że miał chwile załamania i zwątpienia. Jego przerażenie dodatkowo potęgowała obawa, czy sam się nie zarazi i czy przez to nie zachorują też jego bliscy.
- Obawy były ogromne, bo na oddziale, na którym pracowałem, było 50 osób zakażonych. Tam został stworzony oddział zakaźny. A jakby tego było mało, choroba tak zdziesiątkowała personel DPS-u, że na zmianie było więcej żołnierzy WOT niż pielęgniarek. Po 2-3 dniach dwunastogodzinnej pracy na dobę w tej placówce zacząłem zastanawiać się, co ja tam robię, czy dam radę... Po pewnym czasie przyzwyczaiłem się i zacząłem podchodzić do sprawy z chłodną głową. Tłumaczyłem sobie, że przecież zakładamy kombinezony i zmieniamy je co chwilę, odkażamy dłonie specjalnymi płynami i specjalnymi elektrycznymi odkażaczami. Używamy maseczek i przyłbic. Te kombinezony są tak szczelne, że koszulki, które z siebie zdejmujemy, można wykręcać z potu, więc jak miałby wirus przedostać się do naszego organizmu – opowiada pan Karol.
Twierdzi, że choć było ciężko, czuje satysfakcję, że może pomagać pracownikom DPS-u, ale przede wszystkim jego pensjonariuszom. - Nasza pomoc była tam bardzo potrzebna. A przez to, co tam zobaczyłem i przeżyłem, zmieniłem wyobrażenie o tej jednostce. Dzisiaj wiem, że osobom, które tam pracują należy się wielki szacunek, bo jest to bardzo ciężki kawałek chleba – wyjaśnia.
Nie żałuje
Nasz rozmówca przekonuje, że mimo wielu trudnych chwil, jakie przeżył w DPS, bycie terytorialsem jest naprawdę fajną sprawą. Z perspektywy minionych trzech lat nie żałuje decyzji, że wstąpił do WOT. Zapewnia, że dzisiaj postąpiłby tak samo.
- Czy ta służba mnie zmieniła? Nie wiem. Na pewno dzięki niej mogę pomóc wielu ludziom i wiele się nauczyć. Dzisiaj na pewno inaczej postrzegam osoby starsze i chore, kiedy widzę jak cierpią. Na pewno mam większą świadomość tego, że taki los może spotkać każdego z nas. Inaczej spoglądam na życie, które jest bardzo nieprzewidywalne, ale z drugiej strony staram się być tym, kim byłem do tej pory – mówi Karol Mucha.
Przekonuje, że WOT to nie tylko pomoc potrzebującym, to również formacja, w której poznał wielu fajnych i ciekawych ludzi.
- Jesteśmy, jak jedna wielka rodzina...
Napisz komentarz
Komentarze