Obnażone zwłoki dziewczynki
19 lutego 1975 roku trzynastoletnia Lucyna O., uczennica szóstej klasy jednej ze szkół podstawowych w Krasnymstawie, zamieszkała z rodzicami w miejscowości Borek w ówczesnym województwie chełmskim, poszła w godzinach popołudniowych odwiedzić koleżankę. Długo nie wracała do domu, zapadł zimowy zmierzch, rodzina dziewczynki zaczęła się niepokoić. Koleżanka, u której była Lucyna, stwierdziła, że rozstały się mniej więcej w porze kolacji.
- Mówiła, że pójdzie przez las, żeby skrócić drogę. Nie chciała zmarznąć. Tyle wiem – powiedziała Alicja W.
Przekazana przez nią informacja nie uspokoiła rodziców Lucyny. Las w okolicach Borka był rozległy, po ciemku łatwo zabłądzić. Mogła się potknąć albo poślizgnąć na śniegu i upaść. Do tego temperatura spadła kilka stopni poniżej zera.
Zdecydowali się pójść do lasu, by jej szukać. Pomoc zaofiarowało wielu mieszkańców wsi. Bo jakże inaczej? To jeszcze dziecko, każdą rodzinę mogło spotkać coś takiego.
Wyposażona w latarki grupa ludzi szła tyralierą. Zaglądali w zarośla, do różnych jarów i rozpadlin, wołali dziewczynkę po imieniu, ale ich wysiłki przez kilka godzin nie dawały rezultatu.
Znaleźli ją po północy w pobliżu wąskiej leśnej przecinki. Leżała na warstwie śniegu. Nie dawała oznak życia. Na jej szyi był zaciśnięty pasek od zimowego palta, które tego dnia miała na sobie. W jej oczach zastygł strach. Ciało było obnażone. Rozrzucona garderoba dziewczynki leżała obok niej.
Nikt nie widział, nikt nie słyszał
Powiadomiono milicję. Do Borku zjechały ekipy śledcze MO z Lublina, Chełma i Krasnegostawu. Milicyjny lekarz stwierdził zgon Lucyny O. na skutek uduszenia paskiem od palta. Pozbawienie dziewczynki ubrania wskazywało na morderstwo o podłożu seksualnym.
Wstępne badania i domysły potwierdziła sekcja zwłok przeprowadzona w zakładzie medycyny sądowej w Lublinie. 13-latka na krótko przed śmiercią odbyła stosunek seksualny. Bez wątpienia był to brutalny gwałt. Następnie sprawca pozbawił ją życia poprzez mocne zaciśnięcie paska na jej szyi, co spowodowało brak dopływu powietrza do płuc i w konsekwencji zgon.
Bestialskie morderstwo i zgwałcenie nieletniej uczennicy odbiło się donośnym echem w całym regionie. Ludzie byli w szoku. Na Lubelszczyźnie takie zbrodnie należały do rzadkości. Nie to, co na Śląsku, gdzie do niedawna jeszcze siał grozę „wampir stulecia”, czyli Zdzisław Marchwicki, który miał na sumieniu życie kilkunastu kobiet. Ale to nie mógł być on – jak podejrzewali niektórzy domorośli „detektywi”. Marchwicki został aresztowany w 1972 roku, a trzy lata później sąd w Katowicach skazał go na powieszenie. „Wampir” oczekiwał w celi śmierci na wykonanie wyroku.
Cóż, dewianci i okrutne bestie zdarzają się pod każdą długością i szerokością geograficzną. Społeczeństwo domagało się od organów ścigania szybkiego schwytania mordercy trzynastoletniej Lucyny, jednakże mimo powołania specjalnej grupy operacyjnej, efekty działań milicji były mizerne.
Niewiele zdołano ustalić. Śledczy przypuszczali, że morderca zaczaił się na ofiarę w zaroślach. Być może wcześniej zobaczył idącą samotnie dziewczynkę, którą uznał za łatwy cel, po czym zaatakował ją i wciągnął w głąb lasu. Ale była to tylko jedna z kilku hipotez. Do zbrodni doszło w pewnym oddaleniu od wsi, nikt zatem niczego nie widział, ani nie słyszał. Do lasu przy silnym mrozie, w godzinach wieczornych nikt się nie zapuszczał.
Uznany za winnego
Brakowało zdecydowanego punku zaczepienia. W skomplikowanych sprawach, przy braku świadków przestępstwa tak czasami bywa. Na efekty dochodzenia czeka się niekiedy miesiącami, a nawet latami. Zdarza się też, że zagadka kryminalna nigdy nie zostaje rozwiązana.
Milicja sporządziła listę potencjalnych podejrzanych. Liczyła ona w pewnym okresie blisko 2 tysiące osób. Pod lupę zostali wzięci mężczyźni w wieku 25-40 lat, karani i notowani za przestępstwa seksualne, a także dotychczas „czyści”, zamieszkali w Borku i sąsiednich wsiach.
Sprawdzano ich alibi, pobierano od nich odciski linii papilarnych i próbki spermy. Szło jednak jak po grudzie. Niewyraźnego odcisku palca nie można było porównać z tymi, które pobierano od przesłuchiwanych. Podobnie rzecz się miała z nasieniem sprawcy - nie dało się wyizolować elementów wskazujących na jedną konkretną osobę. Stan ówczesnej wiedzy nie pozwalał na badania DNA.
W końcu jednak zatrzymano pewnego mężczyznę, którego uznano za podejrzanego i postawiono mu zarzuty zabójstwa i zgwałcenia Lucyny O. Co o tym zdecydowało - nie wiadomo. Zdaje się, że ów człowiek nie miał alibi na czas zbrodni.
- To nie ja! Nie zabiłem jej, mylicie się co do mnie – rozpaczliwie bronił się w trakcie przesłuchań. Ale ani milicja, ani prokuratorzy nie wierzyli w jego niewinność.
- Lepiej się przyznaj, w sądzie zostanie to wzięte pod uwagę. Może będą okoliczności łagodzące i nie zawiśniesz – namawiali go. Nic jednak nie wskórali. Zatrzymany mężczyzna rzeczywiście był niewinny. Przesiedział kilka miesięcy w areszcie, nim wykluczono go z kręgu podejrzanych.
Dowód wypisany na twarzy
Od brutalnego zabójstwa Lucyny minęło prawie 10 miesięcy. Znowu padał śnieg, co zapowiadało ostrą zimę. 2 grudnia 1975 roku na milicję zgłosiła się 21-letnia Agnieszka S., zamieszkała w Kolonii Rońsko pod Krasnymstawem.
- Napadł na mnie i zgwałcił! - zawołała zaraz po wejściu do komisariatu. Była zapłakana, miała na sobie poszarpane ubranie, cała się trzęsła. Z zachowania kobiety można było wywnioskować, że przydarzyła jej się jakaś koszmarna przygoda.
- Proszę, niech się pani uspokoi i powie, co się stało – powiedział dyżurny funkcjonariusz.
Dziewczyna po dojściu do siebie wyjaśniła, że szła dziś drogą koło lasu w Kolonii Rońsko, kiedy naraz z krzaków wyskoczył mężczyzna. Przewrócił ją na ziemię, zdarł z niej dolną część garderoby i zmusił do odbycia stosunku.
- Postanowiłam się bronić. Gdy mnie gwałcił, miałam przez chwilę wolne ręce i podrapałam mu twarz. Krzyknął z bólu, zerwał się i uciekł do lasu – zeznała.
Opisała napastnika jako szczupłego mężczyznę przed trzydziestką. Ubrany był w ciemny, zimowy skafander. Na głowie miał włóczkową czapkę. Agnieszka S. powiedziała, że skądś go kojarzy. Najprawdopodobniej mieszkał w pobliżu. Możliwe, że czasami spotykała go na swojej drodze.
Tym razem milicja nie sprawdzała wszystkich młodych mężczyzn z okolicy. Gwałciciel miał bowiem dowód przestępstwa wypisany na twarzy. Zostały na niej ślady ostrych paznokci poszkodowanej kobiety.
W kilka dni później zatrzymano zamieszkałego w jednej z sąsiednich miejscowości 27-letniego Sławomira L., z zawodu kierowcę, zatrudnionego w krasnostawskim oddziale Wojewódzkiego Zakładu Transportu Mleczarskiego w Lublinie. Próbował wmówić milicji, że upadł i skaleczył się w policzek, ale jego tłumaczenia włożono między bajki. Agnieszka S. rozpoznała gwałciciela.
Chciałbym do czegoś się przyznać
Najwidoczniej Sławomir L. uznał, że nie ma sensu wypierać się winy. Przyznał się do zaatakowania i zgwałcenia Agnieszki S. Wyjaśnił, że w celu odbycia stosunku dokonał napaści na młodą kobietę przechodzącą leśną drogą.
Przyznanie się do winy Sławomira L. zostało zaprotokołowane. Gdy ucichł stukot maszyny do pisania, kazano mu przeczytać dokument i podpisać go. Mężczyzna nie czytał. W jego oczach malował się dziwny wyraz. Spytano go, czy ma coś do dodania.
- Tak, chcę się przyznać do zamordowania i zgwałcenia dziewczynki z Borka w styczniu tego roku – padła cicha odpowiedź. Przesłuchanie przedłużyło się do rana.
Stwierdził, że nie wie, dlaczego to zrobił. Wyjaśniał, że kiedy zobaczył Lucynę O., ogarnęło go silne podmiecenie, którego nie był w stanie okiełznać. Utrzymywał, że nie czuje pociągu seksualnego do nieletnich. Myślał, że ofiara miała więcej lat.
Rzucił się na nią i przewrócił na ziemię. Nie chcąc, by go rozpoznała, chwycił ją za szyję i podduszał do chwili, aż straciła przytomność. Na pewno jednak żyła. Dopiero wtedy zdjął jej spodnie i majtki i przystąpił do odbywania stosunku. W pewnym momencie stwierdził, że dziewczynka budzi się z omdlenia. Chwycił pasek od palta Lucyny i zawiązał go wokół jej szyi na podwójny węzeł.
- Nie planowałem zabójstwa. Chodziło mi tylko o seks. Udusiłem ją, bo bałem się, że mnie wskaże milicji i pójdę na wiele lat do więzienia – twierdził mężczyzna.
Złodziej to nie morderca?
Chociaż Sławomir L. mieszkał w okolicy i odpowiadał profilowi, nie był przez śledczych brany pod uwagę jako potencjalny sprawca zabójstwa i zgwałcenia dziewczynki. Mężczyzna nie miał kryształowej opinii, toczyły się przeciwko niemu cztery dochodzenia karne o zabór samochodów syrena i nysa w celu krótkotrwałego użycia samochodów na szkodę prywatnych osób i zakładu pracy oraz o przywłaszczenie akcesoriów samochodowych. Zdaje się, że te fakty wykluczyły go z kręgu podejrzanych o gwałt i morderstwo.
Potocznie uważa się, że złodziej to nie morderca. Złodziej mógłby napaść na kobietę, ale nie po to, aby ją zgwałcić i udusić, lecz okraść. Okazuje się jednak, iż jedno nie musi przeczyć drugiemu...
Biegli psychiatrzy nie stwierdzili u Sławomira L. choroby psychicznej ani niedorozwoju umysłowego. Zwrócili natomiast uwagę na jego nieprawidłowo ukształtowaną osobowość i skłonność do przemocy, co nie wyłączało odpowiedzialności karnej. 27-latek był w dzieciństwie dotkliwie bity przez ojca alkoholika, który w ten sposób karał go za najdrobniejsze przewinienia.
Sławomir L. odpowiadał za morderstwo i gwałty w Sądzie Wojewódzkim w Lublinie. Na rozprawie oświadczył, że nie zabił i nie zgwałcił Lucyny O.
- To dlaczego oskarżony przyznał się do tych czynów po zatrzymaniu przez milicję? - spytał sąd.
- Żeby ich wszystkich zmylić – padła zaskakująca, ale mało logiczna odpowiedź.
9 lipca 1976 roku sąd uznał Sławomira L. winnym zarzucanych czynów i skazał go na karę śmierci. Obrona odwołała się od wyroku do Sądu Najwyższego. Kwestionowała materiał dowodowy w postaci odcisków linii papilarnych oraz sugerowała, że milicja mogła wywierać nacisk na Sławomira L., aby przyznał się do winy. Obrońca domagał się uchylenia zaskarżonego wyroku i przekazania sprawy do ponownego rozpoznania Sądowi Wojewódzkiemu w Lublinie w innym składzie.
Sąd Najwyższy oddalił zarzuty obrony dotyczące wątpliwości co do wartości materiału dowodowego. Stwierdzono, że wina oskarżonego została w pełni dowiedziona m.in. w trakcie wizji lokalnej przeprowadzonej w miejscu zdarzenia. Gdyby Sławomir L. nie dopuścił się zbrodni, nie znałby tylu jej szczegółów.
Jako okoliczność łagodzącą uznano przyznanie się podejrzanego z własnej woli do zabójstwa dziewczynki. Z tego względu 24 czerwca 1977 roku Sąd Najwyższy zmienił zaskarżony wyrok i wymierzył Sławomirowi L. karę 25 lat pozbawienia wolności.
Zmieniono personalia.
Napisz komentarz
Komentarze