Codzienność niecodzienna
Spotykamy się wczesnym rankiem, kiedy Białopole spowite jest jeszcze poranną mgłą. Na parkingu miejscowego sklepu gromadzi się coraz więcej ludzi, parkują kolejne samochody. Mieszkańcy gminy zmierzają na zakupy, do pracy, do rodziny, do szkoły. Rozpoczynają dzień. Szary, trochę przygnębiający, choć to ostatnie dni przed nadchodzącą właśnie Wielkanocą. Drzwi parafialnej kancelarii otwiera młody, energiczny mężczyzna w sportowej, polarowej bluzie. Wita się serdecznym uściskiem ręki - tak, jak witają się często przyjaciele. Przyjemnie syczy ekspres do kawy. Rozmawiamy o rodzinie, parafii, pracy, dzieciach, codziennym życiu. Jak gdyby nigdy nic, niezobowiązująco. Szybko okazuje się jednak, że to nie będzie zwykła rozmowa.
- Kiedy pracowałem jeszcze w Zamościu, jeździłem z cyklem rekolekcji. Praktycznie po całej Polsce. Od Pomorza po Małopolskę. Zapytałem wtedy młodych, z jaką ofertą, propozycją mógłbym wyjść do ich rówieśników. Jednym zdaniem: „Z czym dzisiaj do ludzi młodych?”. Pamiętam, że pierwsze słowo, jakie zapisali na tablicy, to "autentyczność". Pojawiały się jeszcze zdjęcia, koniecznie opowieść o historii z życia. Sport, muzyka. Muszę powiedzieć, że od początku mojej drogi kapłańskiej miałem też wspaniałych wychowawców, w seminarium, w różnych środowiskach. Jednym z nich był ks. Lekan, który wrócił ze studiów z Hiszpanii. Był też piłkarzem. Zaszczepił we mnie pasję do piłki, którą staram się wykorzystywać w pracy z młodzieżą – opowiada ks. Marian.
Uśmiecha się. Mówi, że sport otwiera ludzi. Nawet ci, którzy wydają się zdystansowani, odlegli, „zaczynają mówić”. Coś w nich pęka. Postanawiają opowiedzieć nagle, zupełnie nie wiadomo, dlaczego, całe swoje dotychczasowe życie.
- Na jednym z rozgrywanych ostatnio meczów podszedł do mnie mężczyzna. Chciał „pogadać”. Zdradził, że nie spowiadał się 17 lat. Nie stoję z tabliczką, nie ogłaszam się, nie namawiam: słuchajcie, przyjdźcie. Po prostu jestem z tymi ludźmi... – opowiada o swoich doświadczeniach ks. Wyrwa.
W życiu nie ma przypadków
Twierdzi, że nic nie dzieje się przypadkowo, bez powodu. Trzeba tylko nauczyć się dostrzegać pewne sytuacje, ludzi, znaki. Długo nie mógł znaleźć odpowiedzi na pytanie, po co mu właściwie w życiu muzyka i wykształcenie z nią związane.
- Miałem ojca, pasjonata muzyki, który pchnął mnie w tę stronę. Skończyłem nawet studium organistowskie. I nagle okazało się, że dzięki mojej wiedzy i wykształceniu, mogłem posługiwać w parafiach. Zawsze znalazł się ktoś, kto potrafił grać, śpiewać, miał jakieś ukryte talenty. Po raz kolejny przekonałem się, że w życiu naprawdę nie ma przypadków. Dzięki moim umiejętnościom mogłem służyć ludziom, wśród których się znalazłem – mówi ks. Marian.
Rozmawiając, stara się spoglądać prosto w oczy. Tak, jakby chciał odczytać to, co ukryte gdzieś głęboko. Co zwykle staramy się skrywać na dnie, przed oczyma napotykanych osób. Wyraźnie jednak jest to jego sposób na prawdziwe spotkanie. Osoby z osobą. Kogoś, kto poszukuje i kogoś, kto ofiaruje swoją pomoc, aby odnaleźć odpowiedź.
A teatr? Jan Paweł II, jeszcze jako młody kapłan, miał stwierdzić, że teatr to jest coś, co potrafi prawdziwie zainspirować. Wciągnąć. Pochłonąć bez reszty. Dużo bardziej, niż sport i muzyka.
- Z tego przeświadczenia zrodziło się we mnie pragnienie, aby do młodych mówić również poprzez teatr, językiem teatru. Przede wszystkim do tych, którzy sami mają zaangażować się w nim jako aktorzy. Jest to przestrzeń, w której odnaleźć może się naprawdę każdy. Nie każdy odnajdzie się muzycznie czy sportowo, ale na deskach teatru, jestem o tym przekonany, znajdzie się miejsce dla każdego. Dla każdej osobowości, indywidualności – mówi z pasją ksiądz.
Bo warto coś z siebie dać
„Warto” - to nazwa grupy teatralnej, która powstała przy parafii w Białopolu, ale również pewna filozofia, według której ks. Marian chce budować swoje przesłanie do ludzi.
- To słowo utkwiło mi bardzo mocno podczas jednego z kazań. Ksiądz, który je głosił, podkreślał, że warto się w życiu poświęcić, warto siebie ofiarować, coś działać. Przyjąłem to wtedy mocno do serca i staram się po prostu wcielać w życie. Młodzi, którzy zgromadzili się wokół teatru i tworzą go, chcą działać zgodnie z tą maksymą – mówi o doświadczeniach pracy ks. Wyrwa.
Doświadczeniem zupełnie niezwykłym dla księdza, ale i całej gminnej społeczności była premiera spektaklu „Oskar i Pani Róża”, która miała miejsce 19 marca na deskach Hrubieszowskiego Domu Kultury. Sztuka powstała na podstawie książki autorstwa Erica-Emmanuela Schmitta pod tym samym tytułem. Książka opowiada o chłopcu imieniem Oskar, który dowiaduje się, że jest chory na białaczkę. Perspektywa śmierci okazuje się być bardzo bliska. W przygotowaniu na jej nadejście pomaga chłopcu tytułowa pani Róża, wolontariuszka, która zaczyna go odwiedzać i pomagać w oswojeniu nowej rzeczywistości. To rzecz o przemijaniu, odchodzeniu, ale też nadziei, której śmierć absolutnie nie przekreśla...
- Kiedy ci młodzi zobaczyli, z „czym to się je”, jaka jest wartość ich pracy, wszystko zadziało się samo. Nie trzeba było ich szczególnie namawiać. Chcą grać kolejne sztuki, organizować, przygotowywać. A nie jest to łatwe. Próby i funkcjonowanie naszego teatru wymagają od nich dużo samozaparcia i zaangażowania. W pomoc włączają się niekiedy całe rodziny. Ktoś pomógł poszukać odpowiedniego łóżka, sporo pracy wymagało też stworzenie scenografii, zdobycie odpowiednich rekwizytów. Pomagała pani, która pracuje jako pielęgniarka. Ważne jest jednak i to, że to sztuka zbudowana jest w oparciu o profesjonalne rozwiązania, z muzyką, odpowiednim oświetleniem. Młodzież ma poczucie, że to nie akademia, ale coś naprawdę ważnego – mówi ks. Marian.
Teatr, który zmienia ludzi
I znów – można powiedzieć, że wiele dokonuje się poza jakąkolwiek ludzką kontrolą. Nagle aktorzy dowiadują się, że spektakl oglądało małżeństwo, które straciło dziecko i dzięki sztuce byli w stanie przepracować swój ból. Dostrzegają, że sami zmieniają się pod wpływem swojej działalności, mimo że ks. Marian nie głosi kazań. Nie moralizuje. Nie potępia. Zachęca po prostu, by wspólnie zbudować pewne „dzieło”. Zrobić coś dla innych. Trochę potrudzić się i ofiarować cząstkę siebie.
- Na jednym ze szkoleń, które odbywałem, ktoś stwierdził, że w szkole podstawowej mamy w zasadzie do czynienia z trzema pokoleniami ludzi. Ci najmłodsi to jedno pokolenie. Klasy w średnim wieku – drugie i te najstarsze – VII i VIII klasa – trzecie. I trzeba poszukiwać języka komunikacji z nimi. Nauczyć się mówić do nich. To niekiedy trudne. Ale znów powracamy do kwestii autentyczności. Takiej płaszczyzny podstawowych doświadczeń człowieka. Dzisiejsza młodzież działa trochę na zasadzie „muszę posłuchać, muszę obejrzeć i oby to nie było za długie”. Tak ten świat teraz funkcjonuje. Przestrzeń wspólną dla tych różnych oczekiwań daje właśnie teatr. I pozwala pielęgnować jeszcze jedną, ważną wartość, która nie ulega przedawnieniu – bliskość drugiego człowieka. To pragnienie pozostaje niezmienne – przekonuje ksiądz-reżyser.
Grupa ks. Mariana już snuje plany co do kolejnych sztuk, które przygotują, a on sam układa w głowie nowe scenariusze. Jeden z nich dotyczy doświadczeń Polaków deportowanych na Syberię. Oparty jest na relacjach świadków, zawiera również wątki związane z Katyniem.
- Sztukę wystawimy najprawdopodobniej pod tytułem „Sybir – nie wiadomo, co będzie”. Te słowa zapamiętałem po jednym ze spotkań z „sybirakiem”, mężczyzną, który pokonał tę drogę zesłania w bydlęcym wagonie w wieku 17 lat. Jeden ze słuchaczy zadał wtedy pytanie: „Co pan czuł, kiedy wsiadał do tego wagonu? Odpowiedział wówczas „Nie wiedziałem, co będzie”. Chciałbym również napisać coś dla młodych przystępujących do bierzmowania, a roboczy tytuł to „Wariaci Boga”. Przedstawiałby sylwetki wybranych świętych, ale nie w sposób pomnikowy. Tak, aby widzowie dostrzegali w tych postaciach więcej, niż tylko gipsowe figurki z kościoła. Chcę to oprzeć na historii ich życia, autentycznych doświadczeniach, często bardzo trudnych. W taki sposób, aby młodzież się w tym odnalazła. Aby, oglądając tę sztukę, stwierdzili: „Przecież on miał w domu zupełnie jak ja, miał te same problemy” - wyjaśnia proboszcz parafii w Białopolu.
Po prostu być, nic więcej
Co zrobić, by zamieszkać wśród swoich parafian? Nie wystarczy wprowadzić się do budynku plebanii i sprawować sakramenty. Ludzie muszą mieć poczucie, że kapłan jest blisko, że przeżywa różne problemy wraz z nimi - tymi, którzy zostali mu powierzeni. Jest wtedy, kiedy udziela ślubu, ale i wtedy, kiedy umiera dziecko. Kiedy zaistnieją problemy wychowawcze. Kiedy życie wali się na głowę...
- Wieczorem w poniedziałek wsiadam w samochód i jadę do internatu. Do młodzieży. W internacie w Dubience jest prawie 70 osób. Biorę piłki, stroje i gramy. Siedzę z nimi w świetlicy. Na przerwach na korytarzu. Wtedy są w stanie powiedzieć naprawdę wiele, otworzyć się, ale potrzeba tej obecności – mówi ks. Wyrwa.
Po zakończonym spotkaniu szybko wstaje i zbiera się do swoich uczniów. Na lekcję. Przede wszystkim zaś po to, aby spotkać drugiego człowieka. Spotkać i po prostu z nim być. Czasami potrzeba tylko tyle. Obecności...
Napisz komentarz
Komentarze