Można powiedzieć, że odpowiedź, jaką otrzymał z ministerstwa starosta Deniszczuk, wydaje się dosyć symptomatyczna. Jeśli chcielibyśmy streścić ją w kilku słowach, należałoby użyć popularnego w czasach słusznie minionych sformułowania „wicie, rozumicie, bo taka jest sytuacja”. Należałoby do tego dodać „bo takla jest linia partii” lub „taka jest mądrość etapu”. Jaką zatem „mądrość etapu” polski rząd wyznaje obecnie? Ano taką, że ukraińskie zboże do Polski napływa i napływać po prostu musi...
W pierwszych słowach swojego pisma minister stwierdza, że Polska stała się swego rodzaju strategicznym zbożowym hubem przeładunkowym. Strategicznym dlatego, że niemożliwe jest obecnie wykorzystywanie tradycyjnego szlaku transportowego z Ukrainy, jakim jest basen Morza Czarnego. To oczywiste. Jednocześnie, kilka linijek dalej, pada dosyć zaskakujące, dla kogoś, kto problem wyraźnie dostrzega, stwierdzenie.
- W okresie styczeń-październik br. zaimportowano z Ukrainy ok. 1,43 mln ton kukurydzy, podczas gdy w analogicznym okresie w roku 2021 zaimportowano do 5,9 mln ton. Jednocześnie w wyżej wymienionym okresie z kraju wywieziono 3 mln ton kukurydzy tj. 2 razy więcej, niż w analogicznym okresie w roku poprzednim – stwierdzono w piśmie.
Oznacza to ni mniej ni więcej tylko tyle, że zwiększenie transportu z Ukrainy do Polski przełożyło się, zdaniem urzędników ministerstwa, na proporcjonalnie większy transport z Polski do innych krajów UE. Należałoby przez to rozumieć, że skoro nadwyżki, które trafiają do Polski, są regularnie wywożone, rynek Polski powinien być w miarę bezpieczny, ale tak się przecież nie dzieje. W piśmie pada jasne stwierdzenie, że ceny kukurydzy spadają, choć przywołana jest jedynie cena kukurydzy mokrej. Tego rodzaju zboże potaniało na rynku zbytu o 13,6% w skali miesiąca. Ministerstwo stwierdza, że spadki cen nie są uzależnione tylko od sytuacji na wewnętrznym rynku polskim, ale za ich kształt odpowiada również, a może przede wszystkim, sytuacja na europejskiej giełdzie zboża MATIF, gdzie spadki obserwowane są od listopada. Po tych statystycznych danych następuje w zasadzie kluczowe dla sprawy stwierdzenie.
- Wprowadzenie zakazu importu produktów zbożowych z Ukrainy do Polski nie jest możliwe ze względu na obowiązujące umowy międzynarodowe: zarówno pomiędzy UE a Ukrainą, jak i poprzez zasady obowiązujące w Światowej Organizacji Handlu – czytamy w dokumencie.
To w zasadzie przyznanie się do tego, że polski rząd nie może uczynić praktycznie nic, aby los rolników mógł ulec jakiejkolwiek poprawie. Jasnym jest przecież, że spadki cen nie wzięły się znikąd i tak w Polsce, jak i na szerszym rynku europejskim spowodowane są napływem milionów ton ukraińskiego zboża (które, nota bene, przez wielu znawców uważane jest za produkt bardzo słabej jakości).
Wprawdzie skierowane do starostwa pismo zawiera zapewnienie o tym, że ministerstwo dokłada wszelkich starań, aby dokładnie sprawdzić, czy transport zboża deklarowany jako tranzyt faktycznie opuszcza za każdym razem terytorium naszego kraju, ale czy w istocie działania takie są w jakikolwiek sposób zmienić diametralnie niepokojącą sytuację?
Czytając tekst, można odnieść wrażenie, że padają w nim zapewnienia o rozwiązaniach, w które nie wierzy sam minister, jak chociażby to, że funkcjonuje, realizowany przez spółkę zbożową Elewarr, projekt „Spichlerz Północy”. Ma on na celu przesunięcie wysiłku transportowego i magazynowego z terenów wschodnich na północ Polski, czyli w pobliże portów, skąd zboże trafia zarówno na polski rynek, jak i jest z niego transportowane dalej. Padła również deklaracja ze strony najwyższych urzędników Unii Europejskiej, że na regulację problemów związanych ze zbożem zostanie przeznaczonych dodatkowo ok. 1 mld euro. Za zabezpieczeniem tej kwoty miały się wspólnie opowiedzieć 11 listopada br. Komisja Europejska, Polska, Czechy, Rumunia, Słowacja, Republika Mołdawii, Ukraina, Europejski Bank Interwencyjny, Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju, a także Bank Światowy. Ministerstwo informuje dodatkowo, że gotowy jest także wniosek do Komisarza UE do spraw rolnictwa Janusza Wojciechowskiego o podjęcie działań ukierunkowanych na ochronę polskiego rynku zbóż.
Wszystkie te zapewnienia wydają się krzepiące, ale niewczesne. Starostwo alarmowało, również z pewnym opóźnieniem, o trudnej sytuacji już w lipcu tego roku, podczas gdy z pisma dowiadujemy się, że pewne konkretne kroki związane z próbą uregulowania rynku zostały podjęte dopiero w połowie listopada. O tym, że sytuacja jest, delikatnie rzecz ujmując, wysoce niepokojąca, polscy rolnicy wiedzieli już przed żniwami, ponieważ mieli problem ze zbytem zbóż wyprodukowanych w ubiegłym roku, a magazyny musieli przecież przygotować na przyjęcie tegorocznych płodów.
Cóż – po raz kolejny dowiadujemy się zatem, że „wicie, rozumicie, ale radźcie sobie sami”...
Napisz komentarz
Komentarze