Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama

Chełm. Ten rok okrutnej wojny minął bardzo szybko, a pan Przemysław nadal pomaga...

W piątek, 24 lutego, mija rok, od kiedy trwa wojna na Ukrainie. Dwanaście miesięcy temu wszyscy byli w szoku, nie ufali do końca medialnym doniesieniom i pytali: Co będzie z nami? Co z Polską? Przemysław Borusiewicz zdał sobie wówczas sprawę z tego, że w obliczu zagrożenia chce służyć najlepiej, jak tylko potrafi – będąc kierowcą busa z darami...
Chełm. Ten rok okrutnej wojny minął bardzo szybko, a pan Przemysław nadal pomaga...
Przemysław Borusiewicz we Lwowie

Autor: profil Facebook Przemysław Borusiewicz

Przewidując możliwy rozwój wydarzeń, bez namysłu wsiadł za kierownicę swojego 7-osobowego renault espace i pojechał na granicę, gdzie spodziewał się zastać zagubionych ludzi. Uciekinierów, którzy będą potrzebowali pomocy - ciepłej odzieży, żywności, transportu czy życzliwego słowa wsparcia...

- Pamiętam, że pierwsze sygnały kryzysu widać było już z 25 na 26 lutego. Pojawił się wtedy na granicy samochód, którym podróżowało małżeństwo. Była 2 w nocy. Para podróżowała z dwójką dzieci. Zapytałem, czy mogę im jakoś pomóc. Okazało się, że jechali spod Charkowa. Usiłowali dostać się do Ryk. Mężczyzna pochodził z Polski i tylko z nim mogłem się jakoś porozumieć. Kobieta nie chciała zamienić ani słowa... – wspomina pan Przemysław Borusiewicz.

W pomoc potrzebującym Ukraińcom kierowca zaangażował się z potrzeby serca. Bo tak należało. Bo obok znajduje się cierpiący człowiek. Bo "za chwilę to ja mogę potrzebować pomocy". Bez górnolotnych haseł i wyszukanej strategii.

- Pamiętam, że w tych pierwszych dniach wspólny wyjazd z pomocą humanitarną zaproponował mi Grzegorz Langiewicz, mój dobry kolega. Powiedział, że za Iwanofrankowskiem, pod granicą mołdawską, mieszka rodzina, w której wkrótce urodzi się dziecko. Towarzyszyła nam oczywiście duża niepewność. W naszych głowach rodziły się różne pytania: Czy nie natrafimy na rosyjskie wojska? Czy nie uderzy w nas pocisk? Czy dojedziemy? To były początki. O wojnie nie wiedzieliśmy jeszcze nic... – relacjonuje Borusiewicz.

Po dotarciu na miejsce obaj panowie zaproponowali rodzinie możliwość ewakuacji do Polski. Mieli nawet przygotowanego specjalnego busa – mercedesa sprintera – który był w stanie pomieścić ok 20 osób. Tamci nie zgodzili się jednak, nie chcieli opuszczać domu...

- Jako zawodowy kierowca pracuję praktycznie przez dwa tygodnie w ciągu miesiąca. Kiedy jestem już w domu, planuję przynajmniej jeden, dwa wyjazdy z darami na Ukrainę. Ten rok zmienił naprawdę wiele. Dziś widzę, że pomoc nie jest już tak bardzo potrzebna w zachodniej części Ukrainy. Najtrudniej jest natomiast na wschodzie – tam cierpią i cywile, i wojskowi, którzy walczą bezpośrednio na linii frontu. W moim przekonaniu wszelka pomoc, jaka organizowana jest w Polsce, powinna trafiać właśnie tam – twierdzi pan Przemysław.

W niezwykle trudnych, wojennych warunkach sprawdza się to, co najprostsze. To, co można wykorzystać bez potrzeby angażowania dodatkowych sił i środków. Jeśli potrzebne jest źródło ciepła, to najprostsze – piecyki na drewno, węgiel, świece. Duże ilości żywności, której wciąż brakuje. Koce. Ciepła odzież. Rzeczy wyrafinowanych Ukraińcy po prostu nie potrzebują.

- Dziś widzę, że najskuteczniej pomagają wolontariusze, którzy nie boją się wsiąść do samochodu i po prostu tam pojechać. Nie zastanawiając się, nie obliczając. Tacy, którzy gotowi są zawieźć najpotrzebniejsze rzeczy. W różnych magazynach wciąż zalega mnóstwo artykułów, które mogłyby trafić do najbardziej potrzebujących. Problem jest jednak wciąż ten sam – wciąż za mało jest ludzi gotowych na to, by udać się w tę niebezpieczną podróż– mówi wolontariusz.

Rok, który zmienił w życiu pana Przemysława wszystko, nie zakończył się dla niego szczęśliwie. Stracił swój niezawodny środek transportu, dzięki któremu udawało mu się docierać do tak szerokiej rzeszy potrzebujących.

- W grudniu miałem zaplanowany wyjazd do Odessy i dalej, do miejscowości Bałta. Mieszkają tam siostry zakonne, które opiekują się dziećmi oraz kobietami samotnie wychowującymi swoje pociechy. Fundacja „Małe Wielkie Serca” poprosiła mnie, abym dostarczył nieco potrzebnych rzeczy właśnie tam. W drodze powrotnej wpadłem w poślizg i rozbiłem auto na barierach ochronnych. Nie nadaje się już do naprawy. Obecnie prowadzona jest, właśnie przez fundację, zbiórka na nowy samochód, abym mógł dalej pomagać, dalej jeździć... – podsumowuje Borusiewicz.

Czytaj też:



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklamabaner reklamowy
Reklamareklama Bon Ton
Reklamadotacje rpo
Reklama
Reklama