Gdy został schwytany i trafił pod sąd, ówczesna prasa rozpisywała się na temat jego wyglądu. Kwadratowa szczęka, niskie czoło i dzikie spojrzenie czarnych jak węgiel oczu znamionowały okrucieństwo. I taki właśnie był Dymitr Dzińkowski. W jego przypadku wygląd nie kłamał.
Morderstwo w Trawnikach
Dymitr Dzińkowski rozpoczął bandycką karierę w dniu 29 marca 1909 roku. Tego dnia we wsi Trawniki, w odległości jednego kilometra od stacji kolejowej znaleziono zmasakrowane zwłoki młodego mężczyzny. Ustalono, że denat, niejaki Piątkiewicz padł ofiarą zbrodni na tle rabunkowym.
Przypuszczalnie sprawców było dwóch. Zatrzymali bryczkę, którą jechał Piątkiewicz i zaczęli do niego strzelać. Gdy woźnica padł martwy, zrabowali wóz wraz z końmi oraz futro i fartuch futrzany. Następnie zbiegli.
Nie było świadków morderstwa, jednakże kilka osób zapamiętało dwóch mężczyzn, w wieku około 20-25 lat, kręcących się w pobliżu torów. Szczególnie jeden z nich zwracał uwagę swoim wyglądem.
- Wielki jak niedźwiedź. Kudły czarne, kręcone. Łeb taki jakiś kanciasty. Źle mówił po polsku. Na mój gust to Cygan albo Ormiaszka – opisał go jeden ze świadków.
Dzięki podanemu rysopisowi policja wpadła na trop przestępcy. Jednym z zabójców Piątkiewicza okazał się pochodzący z miejscowości Wólka Kańska w powiecie chełmskim Dymitr Dzińkowski, lat 20, parobek.
Dokładnie w dwa miesiące po zbrodni Dzińkowski został aresztowany. Na przesłuchaniach nie wydał wspólnika. Trafił do roty aresztanckiej. Miał stanąć przed sądem wojennym. Groziła mu szubienica, względnie dożywotnia zsyłka na Syberię.
Bandycka spółka
Jednak zdołał na jakiś czas ujść sprawiedliwości. Pewnego dnia uciekł z więzienia. Być może zostałby szybko schwytany, gdyby los nie zetknął go z człowiekiem, którego nazwisko jeszcze dziś budzi dreszcz grozy w województwie lubelskim.
Mowa o Janie (według niektórych źródeł Stanisławie) Rycaju, pochodzącym ze Skierbieszowa kowalu. Rycaj za serię kradzieży został skazany na 8,5 roku ciężkich robót w jednym z rosyjskich więzień. Podobno udało mu się stamtąd zbiec. Wrócił w rodzinne strony i po dawnemu żył z kradzieży.
Dzińkowski i Rycaj, poznawszy się, zawiązali złodziejską spółkę. Okradali włościan, początkowo we dwóch, potem dołączyło do nich kilkunastu rzezimieszków – koniokradów, uciekinierów z więzień i zwolnionych ze służby lokai. Hersztem został Rycaj. Był inteligentny i sprytny. Pozostali go słuchali.
Wkrótce przerzucili się na napady z bronią w ręku. 17 grudnia 1912 r. w pobliżu wsi Rakołupy, zastrzelili strażnika ziemskiego Antoniego Semeniuka. Zrabowali mu pieniądze. Kilka tygodni później, 17 stycznia 1913 r. bandyci dokonali zbrojnego napadu na Wincentego Giełżyńskiego, kasjera majątku hrabiego Poletyłło w miejscowości Bończa, gmina Czajki w powiecie krasnostawskim. Ukradli znaczną sumę pieniędzy w gotówce. Tego samego dnia wątpliwą przyjemność spotkania z opryszkami miał niejaki Mateusz Gołąb. Pod groźbą śmierci musiał oddać im konie.
Natychmiast przeproś panią!
24 lutego 1913 roku bandyci dokonali głośnego napadu na ziemiański dwór w Białowodach w powiecie hrubieszowskim. Przyjechali w ośmiu po zmroku dwoma wozami. Wtargnęli do pałacu, gdzie sterroryzowali mauzerami służbę dworską.
- Prowadź do dziedziczki! - nakazali przerażonemu lokajowi. Poszli za nim do buduaru, w którym piła herbatę właścicielka majątku Jadwiga Czachórska. Zrabowali m.in. 800 rubli i srebrną zastawę stołową na 50 osób. Szukając kosztowności, zniszczyli wiele cennych pamiątek rodowych.
Zażądali potem wina i posiłku. Postrzelili w nogi fornala, który próbował wymknąć się, aby powiadomić policję o napadzie. Opuścili Białowody z pokaźnym łupem.
Nie wystarczył im jednak na długo. Już dwa tygodnie później, 5 marca wtargnęli do pałacu w majątku Cześniki w powiecie zamojskim. Dziedzic Adam Sierakowski był tego dnia nieobecny. Rycaj i Dzińkowski z bronią w ręku weszli do salonu, gdzie przebywało kilka kobiet. Pijany Dzińkowski z głośnym rykiem przyskoczył do jednej z dam i zerwał jej z szyi złoty łańcuszek. Nie spodobało się to hersztowi.
- Wystraszyłeś tę panią! Natychmiast przeproś – nakazał.
Jego podkomendny wymamrotał coś niewyraźnie, więc Rycaj dwornie ukłonił się kobiecie i powiedział.
- Madame! Proszę o wybaczenie, to nieokrzesany chłop. Ja w ten sposób nie działam.
Dobre maniery nie przeszkodziły mu bynajmniej ogołocić kobiety z biżuterii oraz zrabować pani domu gotówkę w znacznej kwocie. Bandyci „gospodarowali” w Cześnikach kilka godzin. W tym czasie jeden z pracowników majątku zdołał telegraficznie powiadomić policję o napadzie. Niestety, policja przybyła, kiedy po sprawcach nie było śladu. Prosto z Cześników udali się do Horyszowa Polskiego i napadli na dom Romana Grodeckiego, dzierżawcy majątku hrabiego Zamoyskiego. Postrzelili jedną osobę.
Wyższe sfery drżą ze strachu
Ze strachu przed bandą Rycaja drżeli wszyscy. Zarówno włościanie, sklepikarze, strażnicy, jak i właściciele majątków ziemskich. Każdy obcy, kręcący się po wsi, wzbudzał podejrzenie i niepokój. Trwożny nastrój był tak wielki, że najmniejszy wypadek brano za bandycki napad. I tak np. w majątku Krupe (powiat krasnostawski), służba zastrzeliła wściekłą krowę. Odgłosy wystrzałów wywołały panikę wśród mieszkańców wsi, przekonanych, że do dworu wtargnęli bandyci.
Krytykowano postawę policji, która nic praktycznie nie robiła, aby schwytać sprawców. Podejrzewano, że Rycaj ma parasol ochronny policji, ponieważ nie jest zwykłym bandytą, lecz działa na zlecenie carskiej administracji i ma za zadanie wyrugować z Chełmszczyzny polskich ziemian, aby mogli się tu osiedlać Rosjanie.
Niektórzy z ziemian nie mieli zamiaru bezczynnie czekać na wizytę opryszków. - Jeśli sami nie chwycimy za broń i nie damy im odporu, pozarzynają nas jak stado baranów. Skończyć to się może krwawą rewolucją – przestrzegali.
Jan Węgleński, właściciel majątku ziemskiego w Świdnikach (powiat Hrubieszów), szwagier Jadwigi Czachórskiej, energicznie przystąpił do tworzenia samoobrony domowej przed bandytami, namawiając do podjęcia takich działań innych obywateli. Ale właśnie on padł ofiarą rzezimieszków.
Jatka w Świdnikach
Przyszli do dworu nie po zmroku, jak to mieli w zwyczaju, lecz w biały dzień, konkretnie o godzinie drugiej po południu w dniu 17 marca 1913 roku. Było ich tylko dwóch – Rycaj i jego najwierniejszy druh i adiutant Dzińkowski. Pierwsza zauważyła ich córka dziedzica, 14-letnia Janina, która bawiła się w ogrodzie. Chciała ostrzec rodziców, ale było za późno.
W przedpokoju pod gabinetem ojca stał pobladły lokaj Wasylko. Ledwie się trzymał na nogach, z jego barku ściekała struga krwi. Ujrzawszy Janinę, pobladł jeszcze bardziej i kazał jej stąd iść.
Nie posłuchała, w gabinecie był jej ojciec, nie mogła go zostawić ze zbirami. Weszła w chwili, gdy rozległ się huk wystrzału. Zobaczyła jak ojciec trafiony w klatkę piersiową, osunął się na podłogę. Stojący naprzeciw niego bandyta z kwadratową szczęką ściskał w garści dymiący pistolet.
Drugi napastnik leżał na kanapie dwa kroki dalej. Z rany na brzuchu wypływała krew. Jak się okazało, gdy do gabinetu wtargnęli Rycaj i Dzińkowski, dziedzic wykazał się szybkim refleksem i sięgnął po strzelbę, zanim intruzi zażądali pieniędzy. Strzelił hersztowi w brzuch. Chwilę później Dzińkowski postrzelił go z mauzera.
Gdy Węgleński zmarł na skutej rany postrzałowej, bandytę ogarnął dziki amok. Wystrzelił w kierunku panny Janiny i jej matki, która zjawiła się w gabinecie, blisko 30 kul. Na szczęście strzelał niecelnie. Następnie kazał dziewczynce przynieść nóż.
- Na rodzonego ojca nóż przyniosłaś. Patrz teraz, jak ja go nim kraję za to, że mi brata zastrzelił – powiedział mściwie.
Na oczach dziewczynki i jej matki wielokrotnie wbił nóż w zwłoki Węgleńskiego. Nie pozwalał im odwracać wzroku. Odrażającym czynnościom towarzyszył głuchy odgłos zadawanych nożem pchnięć.
Potem zrabował 1000 rubli. Żeby wydostać się z majątku z łupem i ciężko rannym towarzyszem, wziął obie Węgleńskie jako zakładniczki. Wyszedł z nimi przed pałac, trzymając je na muszce rewolweru. Odjechał z Rycajem powozem. Wkrótce herszt zmarł, zaś Dzińkowski zbiegł w niewiadomym kierunku.
Nie można było tego słuchać
Furman przywiózł ciało zastrzelonego herszta do dworu. Gdy przyjechał, zemdlał na skutek nadmiaru przeżyć. Wkrótce w Świdnikach zjawiła się policja. Tym razem było inaczej niż po wcześniejszych wyczynach bandy Rycaja. Na wieść o napadzie, który zakończył się morderstwem, władze centralne przysłały z Warszawy do Świdników najzdolniejszych śledczych. Mieli do pomocy ekipę techników kryminalistycznych.
Warszawscy agenci, spośród których kilku podobno zdobywało policyjne szlify, praktykując w Scotland Yardzie, natychmiast zabrali się do pracy. Przesłuchiwali świadków, zabezpieczali ślady, a za zbiegłym mordercą wysłano grupę pościgową z psami tropiącymi. Sprowadzono z Białowodów Jadwigę Czachórską. Dziedziczka w zabitym bandycie rozpoznała człowieka, który przed niespełna miesiącem wtargnął do niej wraz z siedmioma towarzyszami z zamiarem rabunku.
Dymitr Dzińkowski został pojmany 31 marca 1913 roku w majątku Niedziałkowice pod Rejowcem w domu pewnego gospodarza, którego sterroryzował bronią. Aresztowania dokonał naczelnik straży ziemskiej, kapitan Bazyli Preobrażenski. Przy bandycie znaleziono dwie sztuki broni palnej, 80 rubli w gotówce i złoty zegarek – własność zamordowanego Jana Węgleńskiego.
Niebawem wyłapano pozostałych członków bandy. Ale nie wszystkich. Jeden z nich został ujęty w Rotterdamie, a innego, któremu udało się uciec do USA, sprawiedliwość dopadła po 10 latach.
Sprawę Dymitra Dzińkowskiego rozpoznawał warszawski sąd wojskowo-okręgowy. Oskarżonemu zarzucano morderstwo obywatela Węgleńskiego, zbezczeszczenie jego zwłok, udział w napadzie na majątek Świdniki, jak również udział w zbrojnych napadach na majątki: Białowody, Cześniki i Horyszów Polski, współudział w zabójstwach strażnika ziemskiego i włościanina oraz szereg pomniejszych napadów na chłopów i sklepikarzy, rabunek gotówki, kosztowności i koni.
Dzińkowski wprowadzony do sali rozpraw pod strażą, skuty ciężkimi kajdanami, budził wśród publiczności sądowej strach swoim wyglądem. A opisu tego, co uczynił z zamordowanym Węgleńskim, nie wszyscy byli w stanie wysłuchać.
Oskarżony przyznał się do większości zarzutów. Zaprzeczył jednak, że pozbawił życia właściciela Świdników. Próbował zrzucić na Rycaja winę za zabójstwo. Kłamstwo nic mu nie dało. Na pytanie sądu skierowane do Janiny Węgleńskiej, czy morderca jej ojca jest obecny w sali rozpraw, dziewczynka odpowiedziała twierdząco - wskazała na Dzińkowskiego.
1 czerwca 1913 roku Dymitr Dzińkowski został uznany za winnego wszystkich zarzutów i skazany na karę śmierci przez powieszenie. Wyrok wykonano nazajutrz.
Czytaj też:
Napisz komentarz
Komentarze